wtorek, 14 października 2008

Wypromować "Łemkowszczyznę" tak jak Bieszczady!

Jestem młodym badaczem, i ongis króciutko zajmowałem się analizą szans rozwoju turystyki w Polsce. Badałem sprawy mniejszości etnicznych w Polsce i zwróciłem uwagę na Łemków- mniejszość z okolicy Beskidu Niskiego, określaną jako już zanikającą, bowiem przynależnośc do tej mniejszości zadeklarowało w czasie spisu powszechnego ludności w 2002 r. jedynie 1580 osób z terenu woj. małopolskiego i 147 z terenu woj. podkarpackiego.

Niemniej jednak język Łemków, będący wg niektórych językoznawców gwarą języka rusińskiego, przetrwał lokalnie. Kontrowersyjną kwestią jest, czy gwary łemkowskie stanowią odrębny język, lokalne gwary języka ukraińskiego, czy też zachodnią odmianę języka rusińskiego- co do tego naukowcy są niezgodni, a i sam język jest niejednolity.

Dziwi że w regionie będącym terenem jeszcze niedawno zamieszkałym przez Łemków, tak szybko o nich zapomniano. Odwiedzając ongiś przejazdem Beskid Niski, o tym, że mieszkali tutaj Łemkowie, dowiedziałem się dopiero z gazet.

Uważam że tamtejsze władze nie wykorzystują szansy jaką daje historia tego regionu, pozwalająca na pokazanie odwiedzajacym ten region jego unikalności, choćby poprzez odtworzenie językowej i kulturowej odrębności jaka go ongiś charakteryzowała, chocby tylko na potrzeby ruchu turystycznego. Wszak powołano tutaj nawet oddzielne byty państwowe- chwilowo powstała "Republika Komańczańska" o nacjonalistycznym charakterze (ze stolicą w Komańczy), równie krótko trwała "Ruska Narodowa Republika Łemków". Wprowadzono nawet dialekt łemkowski do szkół i prasy.

Wydawałoby się że we współczesnym świecie unikalność jest w cenie, i każdy stara się podkreślić swą odrębność, tak by zainteresowac nią innych- czy to turystów, czy to inwestorów. W tym przypadku jednak wydaje mi się że tamtejsze władze wolą o owej odrębności zapomnieć nie chcąc jej kultywować, uważając ją za nie wartą do nagłaśniania.

Dlaczego nikt nie stara sie wskrzesić tradycji odrębnosci etnicznej tego obszaru, dlaczego lokalne władze nie starają sie wskrześcić "Łemkowszczyzny"-krainy tych historycznych Łemków, zdziesiątkowanych akcją "Wisła", kiedy to wysiedlono około 200 tys. ludności łemkowskiej? A może wciąż istnieje obawa przed "odrodzeniem się" odrębności Łemków? Śmiem jednak twierdzić, że byłoby to pożądane dla regionu- odzyskałby on na nowo jego utraconą unikalność, która powinna zadziałać na turystów jak magnes.

"Łemkowszczyzna" powinna w mojej opinii zastąpić funkcjonującą w opinii publicznej nazwę "Beskidu Niskiego", jaka używana jest dla określenia tego regionu. Nazwa "Beskid Niski" jest turystycznie nieatrakcyjna, ma charakter naukowy i odnośi się jedynie do geografii regionu, a nie do jego przeszłości kulturowej i historycznej. Nazwa "Łemkowszczyzna" powinna być przez władze lokalne tak rozpropagowana, jak rozpropagowano nazwe "Bieszczady", która przyciąga w sąsiednie góry masy turystów.

Uważam że odpowiednie marketingowe wykorzystanie odrębności etnograficznej tego regionu poprzez podkreślenie odrębności językowej regionu ongiś zamieszkanego przez Łemków, pozwoliłoby na zbudowanie ciekawego wizerunku marketingowego dla turystów odwiedzająch polskie góry, których tego typu "egzotyczny" region mógłby przyciągać. Pozwoliłoby to też na zbudowanie poczucia wspólnoty mieszkańców tych terenów, którzy czuliby się zjednoczeni jako lokalna społeczność zamieszkująca region o bogatej historii jego odrębności.

Jak dla mnie to tereny zasiedlone ongiś przez Łemków powinny kultywować tradycje odrębności językowej, wprowadzając wzorem wielu miast kaszubskich dwujęzyczne oznaczenia ulic, instytucji i sklepów. Podkreślenie odrębności językowej, nawet jeśli ten drugi język już niemal wymarł, powinno służyć przypomnieniu turystom i mieszkańcom o społeczności Łemków, "górali" posiadających unikalną kulturę, język, religię i obyczaje, a także unikalne malarstwo Nikifora -Epifaniusza Drowniaka.

Niestety, mam wrażenie że łemkowska przeszłość tego regionu jest tępiona, spychana na śmietnik historii, traktowana jako kłopotliwa. Istotnie, wiele z historii relacji polsko-łemkowskich jest do dziś przedmiotem zawstydzenia i poczucia winy (np. akcja "Wisła" z 1947 roku; potępiona przez Senat RP w 1990 r.), a jedyną metodą na przezwyciężenie podziałów jest wg mnie rzetelne przedstawienie historii tego regionu, wg mnie bardzo interesującej. Niemniej uważam iż odrębność etniczna Łemkowszczyzny, winna stać się motywem przewodnim akcji marketingowej mającej rozpropagować walory turystyczne tego regionu w Polsce i w Europie, zamiast być przemilczana. Szkoda, by tak bogate dziedzicto kulturowe marnowało się na śmietniku historii.

Adam Fularz

poniedziałek, 13 października 2008

Pomalujmy Podkarpacie na zielono

Przykład obwodnicy Ropczyc dobitnie pokazuje, że w myśleniu politycznych decydentów nadal pokutuje wiara w przemysłowy model modernizacji, zgodnie z hasłem "po trupach do celu". By zrealizować tego typu zamierzenie, jest się gotowym do wyburzenia ponad 30 domów i zbudowania drogi, która będzie leżała 300-400 metrów od centrum miasta. Trudno tego typu szlak komunikacyjny nazwać obwodnicą, która z założenia powinna miasto raczej omijać niż tak głęboko w ingerować w jej strukturę. Władz miasta ani drogowców nie usprawiedliwiają pokrętne tłumaczenia, że ludzie wiedzieli, gdzie ta droga miała przebiegać. Życiowa elastyczność wymaga, by mieć na tego typu sytuacje plan B.

Tego typu planem jest pomysł obwodnicę od strony północnej. W ten sposób droga zbliżyłaby się do części przemysłowej powiatu ropczycko-sędziszowskiego i jednocześnie - do kolei, co umożliwiłoby przerzucenie części transportu na tory. W całej sprawie, w której mieszkanki i mieszkańcy jednej z ropczyckich ulic walczą z urzędniczym absurdem, rzeczonych absurdów nie brakuje. Z powodu lęku przed potencjalnymi karami ze strony Unii Europejskiej zdecydowano się na finansowanie budowy ze środków krajowych. Problem w tym, że nikt nie potrafi wskazać, gdzie owe środki są zarezerwowane - poprawka budżetowa w tej sprawie przepadła w sejmowym głosowaniu.

Komisja Europejska domaga się teraz wyjaśnień od polskich władz, bowiem istnieje podejrzenie złamania prawa obywatelek i obywateli do informacji zgodnie z przyjętą przez nasz kraj konwencją z Aarhus. Zdumiewa też fakt, że zamiast dbać o środowisko i zyskać tym samym szansę na unijne dotacje, GDDKiA razem z samorządem wolą iść w kierunku formalnego konfliktu prawnego, który jeszcze bardziej oddala w czasie budowę potrzebnej miastu obwodnicy. Skoro nie przeszkadza im, że miasto uttraci korytarz nawiewowy świeżego powietrza, idącego od południa, wyburzone zostanie kilkadziesiąt domów, a kolejne kilkadziesiąt drzew, to ciśnie się na myśl tylko jedno słowo - pogarda. Pogarda dla ludzi i środowiska.

Czy można inaczej? Można, i Zieloni na całym świecie starają się to udowodnić. Jednym z niechlubnych dziedzictw PRL była degradacja przyrodnicza. Wszyscy pamiętamy widok martwych drzew w Górach Izerskich w Sudetach. Brudne powietrze i brudna woda były u początku transformacji codziennym doświadczeniem. Dziś, kiedy jesteśmy już w Unii Europejskiej, chcemy nadgonić stracony czas. To zrozumiałe. Niezrozumiała jest jednak ślepa chęć powtarzania tych samych błędów, za które do dziś kraje Europy Zachodniej płacą wielką cenę.

Nie jest tak, że jedyna droga Podkarpacia do Europy wiedzie przez budowę monumentalnych autostrad albo fabryk. Zgodnie z zapisaną w Konstytucji RP zasadą zrównoważonego rozwoju pod uwagę należy brać kwestie ekologiczne, społeczne i ekonomiczne. Bez ich wyważenia nie ma mowy o tym, by Polska południowo-wschodnia wyrwała się z kręgu biedy i dołączyła do europejskiej czołówki.

Nowoczesne myślenie o rozwoju zawiera w sobie wiele elementów, spośród których tylko niektóre zostały uwzględnione np. w wojewódzkich planach wykorzystywania unijnych funduszy. Cieszy wysoki udział (ok. 25%) kolei w regionalnym programie operacyjnym - bez szybkiego dojazdu z Przemyśla czy Rzeszowa do Krakowa i Warszawy trudno będzie o przyciągnięcie nie tylko inwestycji, ale i turystów. Podkarpacie nadal przeznacza niecałe 2,5% wyżej wymienionych funduszy na odnawialne źródła energii - choć jak na średnią krajową obydwa te wskaźniki są całkiem wysokie, to jednak dla potrzeb regionu są one za niskie.

Rosnąca ilość samochodów na drogach wpływa negatywnie na płynność komunikacji, zmiany klimatyczne - ale też i na nasze zdrowie. Ci, którzy codziennie rano czują zapach ukraińskiej benzyny wiedzą, o czym mówię. Potrzebny jest nam sprawny transport zbiorowy, ale też i ścieżki rowerowe. Inaczej utkniemy w korkach na dobre. Rowerostrady wysokiej jakości byłyby prawdziwą atrakcją turystyczną, rośnie bowiem ilość entuzjastek i entuzjastów eskapad na dwóch kółkach.

Mało kto potrafi oprzeć się magii Bieszczad - trudno się dziwić. Gdyby jednak tereny te nie były chronione, szybko straciłyby swój urok. Aż dziw bierze, że po dziś dzień nie możemy doczekać się powstania Turnickiego Parku Narodowego. Straszy się ludzi utratą możliwości zarobkowania, nie pokazuje się za to zysków, jakie płyną ze wzrostu zainteresowania rejonem chronionym. Agroturystyka, baza obsługowa, komunikacja zbiorowa, poprawa infrastruktury - to tylko niektóre z możliwości, jakie wyłaniają się, jeśli tylko pojawi się dobry plan. Doświadczyło tego wiele lokalnych wspólnot z całej Polski. Przyroda może się zatem okazać całkiem niezłą przyjaciółką człowieka, a przeciwstawianie ludzi żabkom czy kwiatkom okazuje się być fałszywą alternatywą.

Olbrzymi potencjał energetyczny tkwi też w energooszczędności i odnawialnych źródłach energii. Energia słońca, wiatru i wody, racjonalnie wykorzystywana, może uniezależnić nas wszystkich od surowców nieodnawialnych, najczęściej importowanych. Inwestowanie w energooszczędność i poprawianie efektywności energetycznej ma też zbawienny wpływ na nasze portfele. Ekologia zatem nie jest droga - czasem, dzięki tego typu działaniom (ocieplanie, żarówki energooszczędne, termostaty w kaloryferach), możemy zmniejszyć nasze rachunki za energię bez obniżania jakości życia. Ważne, by w tym procesie wspierało nas państwo i samorządy.

Gospodarka nie opiera się już na wyścigu o to, kto wyprodukuje więcej stali. Prawdziwy, fascynujący wyścig toczy się w ludzkim umyśle – na tym polega nowoczesne, oparte na wiedzy społeczeństwo. Darmowy Internet w każdej gminie to nie mrzonka – to konieczność. Otwiera bowiem dostęp do morza informacji i możliwości, takich jak telepraca czy też kształcenie na odległość. To wielka szansa dla terenów takich, jak Podkarpacie, czego przykładem niewątpliwy sukces Doliny Strugu.

Pochodzę z Podkarpacia - urodziłem się w Rzeszowie, moje młodzieńcze życie obracało się wokół Przemyśla i okolic, a Ropczyce to okolice rodzinnych stron mojego taty. Nie mówię o tych prostych przykładach jako ekspert, patrzący z dystansu i mówiący ex cathedra, co należy zmienić. To moje marzenie o lepszym miejscu do życia - miejscu, z którego nie będzie się uciekać na drugi koniec świata, przyjaznego nam wszystkim. Wierzę, że jest to możliwe - warto zatem mieć nadzieję. A jak powszechnie wiadomo, kolorem nadziei jest kolor zielony.

sobota, 20 września 2008

Materiał prasowy Stowarzyszenia na rzecz Turnickiego Parku Narodowego

Stowarzyszenie a park

Próby powołania Turnickiego PN podejmowane są od lat, niestety do dziś park nie powstał. W warunkach zaniechania działań na rzecz jego utworzenia oraz systematycznej utraty walorów przyrodniczych Gór Turczańsko - Sanockich oraz Pogórza Przemyskiego powstało Stowarzyszenie na rzecz Turnickiego Parku Narodowego. Stowarzyszenie nie jest jednak podmiotem, który mógłby zastąpić kompetentne instytucje państwowe. Nie posiadamy odpowiedniego zaplecza, dodatkowo - od strony formalnej potrzebne są decyzje i współdziałanie odpowiednich instytucji państwowych. Jesteśmy od przypominania i propagowania tej jakże potrzebnej formy ochrony przyrody, w pewnym sensie także informujemy i dementujemy "zabobony", które narosły w związku z planami powołania parku. Idea Turnickiego PN nie zatem jest niczym nowym. Istnieje dokumentacja projektowa, co więcej – Turnicki PN funkcjonuje w planach zagospodarowania oraz strategiach i analizach o zbnaczeniu regionalnym i państwowym.

Lokalni politycy najczęściej samorządowcy udają, że nie widzą problemu parku. Temat Turnickiego Pn podjęło na nowo Ministerstwo Środowiska- rozpoczeto wstępny etap procedury powołania parku. Niestety, zgodę na powstanie parku wyrazić muszą w obecnym stanie prawnym lokal;ne samorządy. I tu leży całe sedno problemu. Konkludując – Stowarzyszenie ma zainteresować problematyka Turnickiego PN kręgi decyzyjne, media a przede wszystkim opinie publiczną.

Granice Turnickiego PN

Obszar projektowanego Turnickiego PN cechuje zwartość obszaru, możliwość bezkonfliktowego wyznaczenia granic oraz bardzo małe zaludnienie.

Nowa, kompromisowa wersja parku zakłada objęcie ochroną 10.000 ha . Taka propozycja godzi w sposób wzorcowy interesy samorządów, leśników, myśliwych z szeroko pojętym interesem państwa, którego zadaniem jest ochrona dziedzictwa narodowego, jakim jest niewątpliwie środowisko przyrodnicze.

Obszar parku jest argumentem koronnym tego kompromisu. Warto zauważyć, iż obszar Ndl. Bircza to 30.000 ha przy średniej wielkości nadleśnictwa w Polsce wynoszącej 15.000 ha. Te liczby mówią same za siebie . Projektowany p[ark obejmie jedynie 1/3 powierzchni Ndl. Bircza. Rzekomy wzrost bezrobocia w takim stanie rzeczy pozbawiony jest jakiejkolwiek poważniej argumentacji. Tym bardziej, iż park to także nowie miejsca pracy, infrastruktura okołoparkowa i turystyczna- tym bardziej. Zatrudnienie w parku oraz rozwój turystyki i agroturystyki zrekompensuje koszty wyłączenia z gospodarki leśnej 10.000 ha lasów. Mając na uwadze powyższe obszar parku w porównaniu z pierwotnym projektem uległ znacznemu uszczupleniu. W dużym uproszczeniu Turnicki Pn obejmie tereny na południe i wschód od rzeki Wiar i co ważne - to obszar niemal zupełnie bezludny.

Dodatkowym argumentem za powstaniem parku jest korzystna struktura własnościowa, są to w przeważającej większości grunty Skarbu Państwa. Wyłączony jest tym samym problem natury własnościowej.

Stanowisko lokalnych samorządów

Stanowisko lokalnych samorządów jest negatywne. Taka postawa z jednej strony dziwi, z drugiej nie tyle przeraża, co śmieszy. Wydaje się iż „ochrona przyrody” to w ustach samorządowców pusty slogan bez pokrycia w realnych działaniach. Samorządowcy reagują alergicznie już na samą myśl , iż cześć obszaru gminy może być objęta jakąkolwiek ochroną. Z jednaj strony wydaja duże sumy na promocje gminy, która przedstawiają jako „ekologiczną”, z drugiej sprowadzają inwestycje i inwestorów nie patrząc na uwarunkowania przyrodnicze a jedynie na szybkie profity ekonomiczne. To oczywista krótkowzroczność, z której rozliczą nas kolejne pokolenia . Samorządy rzadko widzą wartość w przyrodzie , nie wiedza jak na niej można zarobić. Inna sprawa jest zupełnie niezrozumienie zasady zrównoważonego rozwoju – usankcjonowanej zresztą konstytucyjnie.

Stanowisko samorządów Birczy, Fredropola i Ustrzyk Dolnych nie jest korzystne dla projektowanego Turnickiego PN. Podstawowy argument włodarzy tych gmin jest następujący - park zatrzyma rozwój, nie będzie inwestycji, wzrośnie bezrobocie. Ci sami samorządowcy zapominają jednakże o swoich „dokonaniach” na rzecz regionu. Czy w ostatnicjh latach zatrzymano odpływ młodzieży, jaki jest poziom edukacji. Czy poprawił się stan infrastruktury i dróg? Niech samorządowcy w pierwszej kolejności odpowiedzą na te pytania . Najłatwiej jednak znaleźć sobie przeciwnika w przyrodnikach, obarczyć za katastrofalny stan finansów park, który jeszcze nie powstał. Takie antagonizowanie to najłatwiejsze rozwiązanie. Jednak nie prowadzi do konstruktywnych konsensusów

Park a gospodarka leśna

Oczywiście gospodarka leśna prowadzona jest zgodnie z zasadami sztuki leśnej. Jenak warto zadać pytanie - czy obszar projektowanego parku narodowego powinien być w taki sposób eksploatowany i traktowany jak zwykły las gospodarczy? W ciągu ostatnich 15 lat obszar stracił wiele ze swoich dawnych walorów - właśnie za sprawą wspomnianej eksploatacji zasobów leśnych. Co prawda funkcjonuje Leśny Kompleks Promocyjny "Lasy Birczańskie", ale wbrew powszechnym opiniom struktura ta nie jest żadną formą ochrony przyrody. W praktyce postulaty ochronne formułowane przez leśników stoją w rażącej i widocznej sprzeczności w stosunku do intensywnej gospodarki leśnej, którą prowadzą.

Tylko powstanie parku może zatrzymać ten proces. W przypadku upadku idei parku stracimy „perłę Podkarpacia”. Taka perspektywa stawia pod znakiem zapytania wizję „czystego i zielonego” województwa.

Przy okazji nie możemy zapominać, że nowe obszary chronione, w tym parki narodowe, to podnoszenie jakości życia. Stan zachowania środowiska w oczywisty sposób przekłada się na nasze zdrowie,na to czym oddychamy, co pijemy.

Warto pamiętać, że ochrona przyrody to kapitał, który należy przełożyć na konkretne korzyści finansowe. Do dziś gmina Bircza nie ma statusu gminy uzdrowiskowej, co w niedalekiej przeszłości postulowano.

Zaniechano rozwoju w oparciu o lokalne walory, skupiając się na archaicznej gospodarce lesnej.

Park a istniejące formy ochrony przyrody

Istniejące formy ochrony przyrody nie zapewniają należytej ochrony obszarowi – w stosunku do jego rangi. Palącym problemem jest intensywna gospodarka leśna, która w chwili obecnej stanowi największe zagrożenie dla projektowanego Turniciego PN. Tak pojmowane leśnictwo prowadzi do dotkliwego uszczerbku w walorach przyrodniczych, zubaża podstawowy przedmiot ochrony jakim są lasy.

Formy ochrony przyrody posiadają odmienny charakter, różne są reżimy ochronne i zakres ograniczeń w partycypacji z zasobów przyrodniczych. Na obszarze postulowanego parku funkcjonują rezerwaty przyrody, stanowiska dokumentacyjne, użytki ekologiczne, park krajobrazowy oraz obszar NATURA 2000. Nie licząc rezerwatów przyrody żadna z wyżej wymienionych form ochrony przyrody nie koryguje gospodarki leśnej i rozmiaru pozyskania surowca drzewnego. Warto wspomnieć, iz rezerwaty przyrody obejmują bardzo mały procent powierzchni Nadleśnictwa Bircza, więc o żadnym nakładaniu się form ochrony przyrody nie ma mowy, bo większość obszaru pozostaje poza jakąkolwiek ochroną konserwatorską w ścisłym znaczeniu tego słowa. W oparciu o ten argument warto zauważyć diametralną różnicę między obecnie istniejącym Parkiem Krajobrazowym Pogórza Przemyskiego a postulowanym Turnickim Parkiem Narodowym. Park narodowy jest najwyższą formą ochrony przyrody, w sposób pełny i kompleksowy chroni najcenniejsze elementy ojczystej przyrody, która nie należy do jednostek ani nawet do społeczności lokalnych, ale jest dziedzictwem narodowym, za które odpowiada całe społeczeństwo. W parku narodowym w odróżnieniu od parku krajobrazowego i obszaru NATURA 2000 cele ochronne stoją na pierwszym miejscu.

Walory Turnickiego Parku Narodowego

Turnicki PN to jedyny park narodowy, który obejmowałby lesiste pogórze Karpat Wschodnich. Ekosystemy leśne Turnickiego PN pod względem zachowania, jakości i naturalności cechują się pewna odmiennością w stosunku do zbiorowisk leśnych znanych nam z Bieszczadzkiego PN. Ciekawostką historyczna jest , iż las Turnica należał do tzw. „dóbr królewskich”, następnie do Polskiej Akademii Umiejętności, później wchodził w skład „państwa arłamowskiego. A zatem przez długie okresy wyłączony był z gospodarki leśnej. Od około 20 lat tak już nie jest. Rozmiar ilościowy, jakościowy i powierzchniowy wycinek w Ndl. Bircza robi ponure i przerażające wrażenie, w szczególności na osobach, które z ochrona przyrody mają do czynienia na co dzień. Argumenty leśników jakoby dzięki nim lasy przedstawiały duża wartość przyrodniczą są komiczne – a dodatkowo z faktycznego i historycznego punktu widzenia fałszywe.

Obszar Turnickiego PN to swoiste spotkanie Wschodu z Zachodem, zarówno w wymiarze przyrodniczym jaki i kulturowo – historycznym.

Turnicki PN jest niezbędnym elementem krajowego i europejskiego systemu ochrony przyrody. Nie stanowi tworu podobnego do Bieszczadzkiego PN. Jest obszarem, który posiada własne, „autonomiczne”wartości przyrodnicze. W wyniku inwentaryzacji przyrodniczej odkryto nowe dla nauki gatunki roślin i zwierząt. Świadczy to o tym, iż jest to teren niepowtarzalny, na pewien sposób nieodkryty.

piątek, 19 września 2008

Turnicki Park Narodowy - stracona szansa na rozwój

Piszę w sprawie, która niepokoi mnie już od dłuższego czasu jako Zielonego. Chodzi o Turnicki Park Narodowy, którego nie ma - mimo 25 lat starań przyrodników. Lokalne władze, zamiast informować o zaletach takiego przedsięwzięcia, wolą obecnie chować głowę w piasek i sprzeciwiać się temu pomysłowi. Tymczasem może on przynieść obopólne korzyści - zarówno dla przyrody, jak i dla lokalnych społeczności. Wszystko zgodnie z zasadą zrównoważonego rozwoju.

Jako osoba pochodząca z Pogórza Przemyskiego doskonale wiem, jak piękny jest to obszar. Rozszerzenie ochrony nad miejscem, w którym krzyżują się rozmaite ekosystemy jest korzystne nie tylko dla przyrody jako takiej. Już sam fakt uznania jakiegoś obszaru za park narodowy równa się większemu zainteresowaniu turystycznemu, które dzięki umiejętnej promocji turystycznej może być jeszcze większe. Władze Ustrzyk Dolnych, mając niemal za miedzą Bieszczadzki Park Narodowy, powinny o tym wiedzieć najlepiej.

Bieszczady nie były, nie są i nie będą miejscem, w którym nagromadza się wielki przemysł, kojarzący się z dobrobytem. Panaceum na bolączki tego regionu mogą być zatem inwestycje w ochronę przyrody i nowoczesne technologie. Darmowy Internet, będący informatyczną autostradą XXI wieku, pozwoliłby na rozwój telepracy i na lepsze poinformowanie lokalnych społeczności o wydarzeniach z regionu, kraju i ze świata. Panele słoneczne i termoizolacja zmniejszałyby koszty życia. To tylko dwa z wielu pomysłów, które zielona polityka niesie na obszary takie jak Pogórze Przemyskie.

Warto przytoczyć za "Dziennikiem" konkretne liczby - do Biebrzańskiego Parku Narodowego rocznie przyjeżdża 25 tys. turystów, którzy płacą 4 zł za wejście i kolejne złotówki za wynajęcie sprzętu i nocleg. Tak jak unijne dotacje pozwalają rolnikom na korzystanie z zalesienia swojego areału, tak agroturystyka staje się w rejonach graniczących z parkami narodowymi rosnącym działem gospodarki. Kolejne miejsca pracy może zapewnić chociażby przewodnictwo albo rolnictwo organiczne, bez udziału chemikaliów.

Zamiast zatem udawać, że interesy mieszkanek i mieszkańców okolicznych gmin są sprzeczne z postulatami ekologicznymi, warto poinformować, jakie korzyści można wynieść z zielonej, ekologicznej modernizacji.

Z poważaniem
Bartłomiej Kozek
Sekretarz Generalny Zielonych 2004

poniedziałek, 28 lipca 2008

Bliżej Europy, bliżej świata

Współpraca międzynarodowa to istotna kwestia. Bez niej tkwimy w marazmie, nie otwieramy się na nowe idee i pomysły, które mogłyby pomóc nam w tworzeniu lepszych miast, miasteczek i wiosek. Niestety, kiedy patrzy się na listę miast zaprzyjaźnionych chociażby z wojewódzkimi miejscowościami na prawach powiatu, niewiele widać w niej śmiałości i odwagi ku nietypowym, szalonym wręcz pomysłom. Relatywnie najlepiej jest z Rzeszowem, który poza Europą Środkowo-Wschodnią dorobił się przyjaciół w Stanach Zjednoczonych (Buffalo), Grecji (Lamia) i Austrii (Klagenfurt). Przemyśl wpadł na pomysł z Wielką Brytanią (South Kesteven), a tak poza tym nie jest dużo lepiej, chociaż np. Mielec ma partnerów nielichych...


Nie chodzi o to, że bliskie naszemu regionowi miasta, takie jak Lwów czy Koszyce, są w jakikolwiek sposób gorsze. Współpraca z nimi ma szanse nas ubogacać, jeśli tylko będzie odbywać się na partnerskich zasadach. Brakuje jednak odwagi, by wznieść się ponad tradycyjne poczucie lokalności i spróbować zadzierzgnąć jakieś lepsze kontakty. Otworem stoi przecież Francja, Hiszpania czy Włochy, nie mówiąc już na przykład o Skandynawii. W ten sposób łatwo byłoby wymienić się doświadczeniami, związanymi dajmy na to z tworzeniem miejskich wypożyczalni rowerowych.



Partnerstwo europejskie, pozwalające na skuteczny transfer dobrych praktyk, powinno zatem uwzględniać miasta tak regionalnie i kulturowo bliskie (a więc czeskie, słowackie, ukraińskie, węgierskie i rumuńskie, które aktualnie dominują), ale też i te dalsze, mogące pokazać, jak od podstaw budować dobre praktyki. Nie chodzi tu tylko o to, by młodzież z niemieckiego Paderborn przyjeżdżała do Przemyśla i na odwrót, chociaż to bardzo cenna inicjatywa. Chodzi o to, by dochodziło do jak największej ilości spotkań lokalnych społeczności, związkowców i przedsiębiorców, polityczek i polityków, działeczk i działaczy organizacji pozarządowych...



Podobne praktyki można rozwijać nie tylko poprzez sieć miast partnerskich, ale wstępowanie do rozlicznych „międzymiastówek”, promujących ochronę klimatu, mniej stresujący tryb życia. To także „adopcja” miast w Azji, Ameryce Łacińskiej albo w Azji. Nie tylko na linii Przemyśl-Japonia (aczkolwiek spoglądam na tego typu pomysły z niekłamaną życzliwością), ale tez np. Dębica – Kampala (stolica Ugandy). Wystarczyłoby nieco dobrej woli i np. ufundowanie przez miejski ratusz znaczków na poczcie po to, by młodzi ludzie mogli korespondować ze swoimi rówieśniacmi i rówieśnikami z dalekiego lądu. W taki sposób buduje się tolerancję, akceptację i otwartość.



A co z tego będą miały miasta? Nie wszystko da się przeliczyć na pieniądze. Intensywna wymiana idei wzbogaca – nigdy zaś nie zubaża. Wyobraźmy sobie na przykład wielki festiwal afrykański w Ropczycach, z lokalnymi zespołami muzycznymi z, dajmy na to, jakiegoś większego miasta Wybrzeża Kości Słoniowej. Nie zrobiłoby to wrażenia? Nie przyciągnęłoby ludzi spoza województwa? Nie zachęciło do zdobywania wiedzy o świecie, zamiast tkwienia w krzywdzących stereotypach?



***



Tym wpisem kończy się ten etap bloga „Zielone Podkarpacie”. Nie oznacza to, że znika z sieci – dostęp do artykułów nadal będzie. Nie oznacza to też, że już nigdy nikt już tu nic nie napisze. Jeśli tylko będzie się coś dziać – skomentujemy. Warto też pamiętać o tym, że wielkimi krokami zbliżają się wybory do Parlamentu Europejskiego. Chcemy brać w nich udział i pokazać, że mamy dobre pomysły i potrafimy pokazać, że stoi za nami europejskie doświadczenie. Damy radę – bądźcie z nami w czerwcu 2009!




Jeśli chcecie czytać na bieżąco o zielonej polityce, zapraszamy na naszego onetowego bloga. Warto też pamiętać o Zielonej Warszawie - tam m.in. recenzje z książek Davida Osta i Elisabeth Dunn, poświęconych transformacji ustrojowej, z przykładami z Podkarpacia, ale też np. analiza wyników niedawnych senackich wyborów uzupełniających. Sądzę, że warto.



pozdrawiam ciepło
Bartłomiej Kozek




Fotografia:Wikipedia

Klimat na klimat


Istnieje coś takiego jak Sojusz Klimatyczny – porozumienie, grupujące prawie półtora tysiąca miast z Europy, które decydują się na wspólną walkę z globalnym ociepleniem. W Polsce nie jest to specjalnie rozpowszechnione. Czemu zatem chociażby jedno z miast na Podkarpaciu nie zdecydowało się na wejście do tego klubu? Z pewnością obiłoby się to szerokim echem nie tylko w kraju, ale i na całym kontynencie. Przyniosłoby prestiż (szczególnie, jeśli w wyniku przeprowadzonych działań otrzymałoby nagrodę), a także zachęciło do potencjalnych inwestycji setki mniejszych i większych biznesów, związanych ze zrównoważonym rozwojem.

Nie trzeba w celu redukcji emisji dwutlenku węgla i innych średnio miłych gazów odkrywać Ameryki – wystarczy rozejrzeć się nieco po Internecie, a jeszcze prościej uważnie poczytać „Zielone Podkarpacie”. W końcu ścieżki rowerowe oznaczają, że więcej osób rezygnuje z samochodów i tym samym przyczynia się do naszego wspólnego życia w czystszym środowisku. Podobnie ze wspieraniem kolei, rozszerzaniem się energetyki odnawialnej i mnóstwo innych, drobnych uprzejmości.

Wyobraźmy sobie, że do Sojuszu Klimatycznego wchodzi nie jedno, ale na przykład dziesięć największych miejscowości Podkarpacia. Już widzę nagłówki gazet, mówiące o „Zielonym województwie”. Już widzę tłumy dziennikarek i dziennikarzy, chcących poznać sekret życia w zgodzie z naturą. Opłaca się to z czysto marketingowego punktu widzenia, a inwestycje w infrastrukturę czy też poprawę wydajności energetycznej spokojnie odciążają kieszenie mieszkanek i mieszkańców. Czy ktoś zapomni takie zasługi tym, którzy na taki ambitny program się zdecydują? Chyba nie...

Nie warto zatem być krótkowzrocznym i myśleć wyłącznie o parkingach dla samochodów. Lepiej inwestować w przyszłość. Nie tylko dla naszego dobra – w końcu rezultaty naszej krótkowzroczności i nadmiernej konsumpcji mogą odczuć np. mieszkanki i mieszkańcy Malediwów i innych wysp na Oceanie Indyjskim i Pacyfiku, którym z powodu topnienia lodowców grozi zniknięcie wysp z powierzchni ziemi. Czują to rolniczki i rolnicy w Afryce, którym przez pustynnienie rozległych terenów, które niegdyś nadawały się na uprawy i hodowle, w oczy zagląda widmo głodu. Czują ci, którzy mają problemy z dostępem do czystej wody i kładą się spać głodni. Warto o tym pamiętać, chociażby przy wyborze rodzaju żarówki do domu.

Nie chodzi tu o dramatyzowanie – chodzi o przywrócenie poczucia odpowiedzialności w czasach bezprecedensowej alienacji. Rewitalizacji tych tradycyjnych więzów lokalnych, które pozbawione są znamion opresyjności, a także stworzenie nowych, wykraczających poza najbliższe sąsiedztwo i granice narodowe. Dla nas, Zielonych, to niezwykle istotne w naszym myśleniu o świecie. Podkarpacie, jako niegdyś wielokulturowy region, który nadal zachował w sobie względną różnorodność, ma szansę być w awangardzie globalnych przemian.
Czas zatem patrzeć rządzącym na ręce – i sprawdzać, w jaki sposób pojmują współpracę międzynarodową, na przykład z miastami partnerskimi, o których niebawem. Co z niej czerpią i czy dzięki niej zdobywają większą wiedzę o prowadzeniu polityki sprawiedliwości społecznej i ekologicznej? Czy dzięki temu żyje nam się lepiej, a nasze otoczenie staje się czystsze i zdrowsze? Byłoby miło, ale żeby tak było, potrzeba kogoś, kto będzie rozumiał problemy globalizującego się świata i potrafił trafnie umiejscowić ja w lokalnym kontekście. Słowem – potrzeba Zielonych!

Ochrona środowiska może służyć nam wszystkim – nie marnujmy tej okazji tylko dlatego, że wielu nieżyczliwych mówi o „ratowaniu żabek” i o „cofaniu do jaskiń”. Ci sami ludzie chcą zapobiec zmianom społecznym, które będą umożliwiać ludziom samorealizację, a także wspierają anarchiczny sposób pojmowania świata. Zielona wizja zmian, z wiatrakami i panelami słonecznymi, szybką koleją i usieciowionym społeczeństwem jest dużo bardziej progresywna niż drogi, przechodzące przez środek obszarów cennych przyrodniczo albo kopalnie, w których schorowani od wdychania pyłów węglowych ludzie pozbawieni są słońca. Wyciągniemy ich na powierzchnię – bo dla nas ważni są ludzie. Żabki zresztą też.

Zdjęcie: Wikipedia

niedziela, 27 lipca 2008

Gospodarzyć na zielono


Da się? Da się! Trzeba tylko chcieć! Niekoniecne są do tego specjalne strefy ekonomiczne i wieloletnie zwolnienia podatkowe dla firm spoza Polski - trzeba za to wziąć się ostro za wspieranie małych i średnich przedsiębiorstw. Wiadomo, że pewne kwestie, na przykład związane z procedurami rejestracyjnymi, rozwiązuje się na szczeblu centralnym. To jednak powiady prowadzą lokalne Urzędy Pracy, a samorządy, które mają za zadanie wspierać lokalnych wytwórców, często wolą sprowadzać do siebie wielkie hipermarkety, które raczej owym lokalnym biznesmenkom i biznesmenom nie pomagają. Casus Przemyśla, w którym markety sa niemal w ścisłym centrum miasta, a dwa okupują dwa końce jednego mostu (!) jest tu dostatecznie wymowny.

Czasem wystarczy sfinansować porządne szkolenia z przedsiębiorczości i ułatwić dostęp do kredytów na założenie własnej firmy, by biznes zaczął kręcić się sam. Oczywiście nie wolno odpuszczać tym, którzy łamia prawa pracownicze, ale też trzeba pomagać we wdrażaniu techniologii ekologicznych. Szczególną troską należy otoczyć usługi komunalne, chroniąc je przed parcelacją i zapewniając obywatelkom i obywatelom usługi publiczne na wysokim poziomie. Nie ma jednej, jedynie słusznej formy własności - każda z nich jest cenna i w określonych warunkach i branżach to jedna z nich - publiczna, spółdzielcza, komunalna, prywatna - jest lepsza od innych.

Żeby miasto dobrze się rozwijało, potrzebne jest rozsądne planowanie. Jeśli chcemy ubolewać nad tym, że zalewa osiedla mieszkaniowe, możemy nadal budować je na terenach zalewowych. Regulacja rzek jest barbarzyństwem, z którego wycofuje się cały Zachód. Wystarczy ruszyć głową, by zapobiegać tragediom w dużo mniej kosztowny sposób. Na pewno pomoże to w lepszym wyborze miejsc do tworzenia osiedli, a także umieszczania lokalnych biznesów.

Nie mam problemu z faktem, że w okolicy pojawia się jakiś duży zakład. Pozyskiwanie tego typu przedsiębiorstw nie może być jednak priorytetem. Dobra, stabilna gospodarka opiera się na olbrzymiej ilości małych firm, będących bliżej ludzi. Mieliśmy już system, w którym liczyły się wielkie fabryki. Nie zamieniajmy go na ustrój, w którym ich ekwiwalentem będą wielkie markety - tak bowiem jedne, jaki i drugie nie za bardzo w zgodzie.

Niedbałość przy transformacji sprawiła, że padłyt PGRy, a także cała masa przedsiębiorstw. Wystarczy zobaczyć na prawdziwą masakrę w ilości podprzemyskich cegielni. To se ne vrati - warto zatem już teraz budować przestrzeń, w której, np. poprzez darmowy miejski i gminny internet, pojawia się możliwość telepracy czy większej konkurencyjności małych i średnich firm. To także szansa dla rozwoju informatycznego całego regionu - rozwoju w dużo bardziej zrównoważony rozwój.


Fotografia: Wikipedia

sobota, 26 lipca 2008

Nowa energia

Czy aby naprawdę podobają nam się te wielkie elektrownie, które produkują energię z ropy albo węgla? Mało kto lubi życie w ich pobliżu. Teraz jako alternatywę pokazuje nam się atom - tak jakby złoża uranu były niewyczerpalne i było ich na tyle wiele, że każdy ma je we własnym ogródku. Czy naprawdę nie można chcieć czegoś innego? Można, i Zieloni są jedynymi, którzy uczciwie o tym mówią.

O tym, że jesteśmy jedną z najbardziej energochłonnych gospodarek Europy mówi się niewiele. A szkoda, bo jest nad czym się zastanawiać. Zamiast więc zwalać winę na Zachód, który każde nam się dostosowywać do rzekomych "wyśrubowanych norm ekologicznych" (jak donosi "Rzeczpospolita"), lepiej podpatrzeć od nich, jak udaje im się produkować jeszcze więcej od nas, wykorzystując przy tym dużo mniej energii. Rozumiem, że woleliby patrzeć się bezczynnie na zmiany klimatyczne i na ich efekty, do których powodzie na Podkarpaciu, z jakimi mamy do czynienia, śmiało możemy zaliczyć.

Nowoczesne technologie są działką, w którą tak prywatne firmy, jak i państwo nie inwestują u nas zbyt wiele - efektem jest słabość finansowa polskiej nauki i niemożność rozwinięcia przezeń skrzydeł w wielu dziedzinach. Nie trzeba jednak wielkich technologii po to, by chociażby zapewniać przy remontach domów porządną izolację, albo też wymieniać żarówki na energooszczędne. Tego typu działania, gdyby prowadzić je na szerszą skalę, pozwoliłyby utrzymać w ryzach nasze zapotrzebowanie energetyczne. Tego typu działania mogš podejmować samorządy - i właśnie do tego będziemy dążyć.

Sam pamiętam momenty, kiedy brakowało na wsi prądu. Patrzyliśmy się wtedy na położone o rzut beretem miasto, które ów cud techniki posiadało. Teraz jestem bogatszy w wiedzę o tym, jak łatwo można czerpać moc z turbin wiatrowych czy paneli słonecznych. Jeśli chodzi o te pierwsze, czytałem niedawno wypowiedź pewnego angielskiego Zielonego, który odwiedził pole wiatrowe. Okazuje się, że wiatraki nowej generacji są praktycznie bezszelestne, pracują przez 80% czasu i, co ciekawe, nie zabił się o nie jak do tej pory żaden ptak. Powyższe dane zdają się rozwiewać wszelkie wątpliwości co do tego, że jest to atrakcyjna alternatywa dla brudnego węgla albo podkarpackich rafinerii u podnóża Karpat.

A poczciwe panele? Także i tu zachodzi coraz większy postęp - Rosjanie wynaleźli nawet takie ogniwa, które pracują nawet w pochmurną pogodę i, uwaga, w nocy! Rozpowszechnienie tej technologii mogłoby jeszcze bardziej podwyższyć ich atrakcyjność. Widać bowiem, że jest to kolejna inwestycja, w ostatecznym rozrachunku przynosząca oszczędności w kieszeniach. Nie mówiąc już o tym, kiedy ogrzewają one pompę wodną i oszczędzają np. potrzebny do podgrzewania H2O gaz.

Zielona wizja idzie dalej - a przy tym jest realna. Pragniemy, by każda i każdy z nas był producentką i producentem energii. To jest naprawdę możliwe - czasem będziemy produkować mniej, czasem więcej. Jeśli połączyć nasze domostwa inteligentną siecią energetyczną, ewentualne nadwyżki można by było sprzedawać - i vice versa, kupowalibyśmy energię wtedy, kiedy sami nie dalibyśmy rady wytworzyć jej dostatecznie dużo. To system demokratyczny, w którym znika groźba monopolizacji lokalnego rynku przez jakikolwiek zakład energetyczny. Dosłownie uwalnia energię - i oddaje nam ją w nasze ręce.

Dlatego nie dajcie się zwieść, kiedy będą wam zachwalać atom. Będą mówić, że jest tańszy - pamiętajcie, że to tylko z powodu budżetowych subwencji, za które wszyscy musimy płacić. Że jest ekologiczny - po czym zapomną wspomnieć o radioaktywnych odpadach. Że jest bezpieczny - tylko dziwnym trafem przemilczą już co najmniej cztery-pięć mniej lub bardziej poważnych awarii w Europie w tym roku. Uwierzcie w to, że zielona wizja może przynieść wam realne oszczędności i bezpieczeństwo. Dużo większe niż oferowane przez budowę ropociągu tylko dlatego, że nie jest z Rosji. Podkarpaciu słońca, wiatru i wody nie brakuje, czego Solina zdaje się być najlepszym przykładem.

Zdjęcie: Wikipedia

piątek, 25 lipca 2008

Śmieci mogą być zielone

Dziś bardzo krótko, bo kiedy piszę jest już dostatecznie późno, by myśleć o śnie. Traktujemy śmieci z pobłażaniem - albo wyrzucamy je gdzie popadnie (i potem dziwimy się, że konary drzew okupują foliówki, a lasy nie sprawiają nam takiej frajdy, jak powinny), albo spalamy i mamy brudne powietrze. Polska nie realizuje unijnych wymagań, dotyczących recyklingu. Czas zacząć, bo to oszczędność pieniędzy i spora ulga dla przyrody.


Recykling nie może być fikcją. Im bardziej skuteczny, tym mniej surowców musimy wydobywać z ziemii i przetwarzać, co kosztuje czas i pieniądze. Zacznijmy myśleć o wysypiskach śmieci jako wielkich kopalniach do odzysku. Akurat te kopalnie wypadałoby jak najszybciej wyeksploatować, bo powierzchnia wysypisk niebezpiecznie rośnie. Problem widać zresztą już w naszych miastach - w Niemczech na przykład są miasta, gdzie małe, uliczne kosze na śmieci mają trzy przegródki, osobne na szkło, plastik i papier. Czemu zatem zużyta gazeta ma gnić na wysypiku, skoro może być wykorzystana, dajmy na to na papier makulaturowy? Czemu butelka nie może znów stać się butelką?



Teoretycznie nie brzmi to na palący problem polityczny. Do czasu, aż fetor wysypisk nie zacznie doskwierać okolicznym mieszkankom i mieszkańcom, a wyjściem z sytuacji nie będą spalarnie. Ów nowy pomysł, jakaś kolejna, nieekologiczna moda, skutkuje tym, że ze wspomnianego papieru czy butelki nie zostaje nic. Poza średnio przyjemnym dymem. Żeby zatem znów wytworzyć gazetę czy butelkę, musimy wykorzystywać stale nadwątlane przez nas zasoby ziemskie. Tym samym proces dewastacji planety przyspiesza, i to bez jakiegokolwiek dobrego wytłumaczenia.


Wolimy zatem żyć w czystym otoczeniu. Zalecamy zatem pilnowanie lokalnych spółdzielni mieszkaniowych czy też deweloperów, by stawiali kontenery do recyklingu. Radzimy nie umieszczać starych gum do żucia gdzie popadnie - nie mówiąc już op bateriach. Skupy makulatury można wykorzystywać, tam gdzie jeszcze są. Popatrzmy zresztą na fakt butelek zwrotnych - czyż to nie wygodny wynalazek? Płacimy dzięki temu taniej za piwo (dajmy na to). Aż szkoda, że nie ma już tak szeroko jak niegdyś rozpowszechnionego procederu przynoszenia świeżego mleka na domową wycieraczkę w szklanych butlach. Z tego co wiem, powraca. Bardzo słusznie.


Dobrze też zwracać uwagę na to, w jakich w ogóle opakowaniach podawane są produkty, które kupujemy. Mleko w butli wychodzi ekologiczniej niż to w kartonie. Karton osłonięty jest folią i poziom recyklingu tych opakowań zwiększa się dość powoli. Gadać można by o tym długo, ale sen zmarza, dzień pracowity, kolejny przede mną, a tak w ogóle wyszedł mi dziś mały poradnik dla konsumentki i konsumenta - mam nadzieję, że przydatny.




Fotografia: Joanna Erbel

czwartek, 24 lipca 2008

Oczekujmy więcej!

Samorząd może być tańszy! A zaoszczędzone pieniądze mogą śmiało iść na masowe usieciowienie mieszkanek i mieszkańców. Dobrze to widać po poczciwym Rzeszowie, który jest wymieniany w warszawskiej prasie jako wzór tego, jak zapewnić darmowy Internet. Takiego dobra w stolicy kraju za wiele nie ma jeszcze. Ba, stolica Podkarpacia dużo lepiej poradziła sobie z agresywną reklamą uliczną, co docenili także i Zieloni, pragnąc skopiować tego typu rozwiązania. Jak widać, nie trzeba być wielką metropolią leżącą gdzieś między Paryżem a Londynem. Nic, tylko pogratulować - i chcieć więcej!


Jeśli chcemy potraktować wyzwanie zmian klimatycznych poważnie, musimy przede wszystkim pomyśleć o tym, jak zabezpieczyć przed nimi ludzi. I przy okazji ułatwić im życie. Fundusze termoizolacyjne powinny rozkwitnąć, zapewniając ludziom dostęp do taniego ocieplania domów. Instalowanie ogniw słonecznych pozwala na ścięcie rachunków za prąd nawet o 20%, a poczciwe wiatraki, szczególnie w wietrznych obszarach górskich województwa, mogłyby zapewnić kolejne, dodatkowe źródło energii wielu ludziom. Samorządy powinny wspierać finansowo te inicjatywy, na przykład przy okazji remontów szkół, szpitali czy budynków komunalnych. Bo co do tego, że panele już dawno powinny pojawić się na dachach miejskich ratuszy i wiejskich siedzib Rad Gmin, nie mam najmniejszej wątpliwości.


Udowadnianie przez samorządy czynem, że ekologia może się opłacać i tworzyć egalitarne społeczeństwo jest bardzo istotną kwestią. Przecież większość terenów Podkarpacia to obszary niskiej emisji gazów szklarniowych, dużego zalesienia i niezgorszej dostępności do słońca i wiatru, a więc ekologicznych źródeł energii. Nie tylko tym powinny świecić rozliczne Ratusze. Miast budować koło swych siedzibkolejne parkingi, powinny postawić stojaki na rowery - i zachęcać chociażby swoich pracowników i pracownice do przesiadki. Niegłupim pomysłem byłoby też ufundowanie biletów okresowych na komunikację miejską. Proste? Chyba tak. Kosztowne? Chyba nie.


Skoro mielibyśmy mieć szybki internet, dostępny za darmo dla każdej i każdego, trzeba pomyśleć o jeszcze paru kwestiach. Po pierwsze - jak zapewnić go na obszarach wiejskich? Sieć Wimax, mająca zasięg kilku kilometrów od nadajnika, nie jest kompatybilna z Wifi typowego laptopa, a karta tego typu kosztuje około tysiąca złotych. Sieć Wifi z kolei ma zasięg tylko kilkudziesięciu metrów od nadajnika. Dobrze zatem byłoby promować jednocześnie sieć najnowszej generacji (za rok czy dwa ceny odbiorników spadną bowiem znacząco), a tymczasowo zawsze można na wsi postawić parę nadajników na dachach np. remizy strażackiej czy domu kultury, tworząc tam swego rodzaju infokioski.


Zielony urząd bardzo się lubi z wolnym oprogramowaniem. Ceny sporej grupy laptopów czy też komputerów stacjonarnych mogłyby być nieco niższe (od 100 do 300 złotych, takie są moje szacunki po doświadczeniach z kupowaniem), gdyby Windowsa zastąpił tam Linux. Dobrze skonfigurowany, jest równie intuicyjnym i prostym w użyciu systemem co Windows, a do tego darmowym. Dystrybucja Ubuntu w szkołach czy w urzędach przełożyłaby się na kolejne oszczędności, a także dodatkowo poprawiłaby jakość kultury informatycznej w kraju. Sam mam Linuxa w biurze więc mam pewne podstawy, by tak sądzić.


A mówić można jeszcze długo - na przykład o dwustronnym drukowaniu, szczelnych kranach, energooszczędnych żarówkach... Prozie życia, za  którą idą wielkie idee. Na dodatek ów żywot ułatwiające. Na przykład wprowadzenie do latarni ulicznych czujników ruchu oszczędzałoby znacząco energię (za którą ktoś przecież płaci - ciekawe kto...), a jednocześnie nie obniżałoby poziomu bezpieczeństwa. Miejskie portale w technologii Web 2.0 mogłyby zarówno przekazywać informacje samorządowe, jak i służyć za wirtualne forum wymiany myśli. Wirtualne przedstawicielstwa w Second Life i innych komputerowych grach sieciowych dawałyby szansę na promocję miast i wsi w zupełnie nowej przestrzeni - cyberprzestrzeni... Pomysłów jest multum, ważne, by wcielać je w życie.

środa, 23 lipca 2008

O polityczności jedzenia

Wydawać by się mogło, że nie ma wiele polityki w tym, co znajdujemy na swoich talerzach. Nic bardziej mylnego. Kiedy narzekamy na drożejące ceny paliwa, a analitycy opowiadają nam o tym, jak z tego tytułu rosną ceny żywności, brakuje głosu, który powiedziałby - tak być nie musi! Podobnie jak trudno jest przedrzeć się z komunikatem o wadach żywności modyfikowanej genetycznie, traktowanej jak prawdziwe zbawienie dla rynku. Mieszkanki mieszkańcy Podkarpacia są poniekąd na forpoczcie walki z GMO, bowiem to właśnie tutaj światowe koncerny, jak doniósł tygodnik "Newsweek", zdecydowały się na prowadzenie eksperymentalnych upraw. Upraw, które szczególnie w tym regionie nikomu są niepotrzebne.


Dlaczego? Odpowiedź jest prosta - tu żywności nie brakuje. Ryzyko alergii, a także krzyżowania się z formami naturalnymi są dostatecznymi powodami, by tego typu eksperymenty nie odbywały się tak tu, jak i nigdzie. Sejmiki wojewódzkie nie po to uchwalały, że chcą być strefami wolnymi od GMO, żeby je teraz bezczelnie lekceważono. W całej historii o tego typu pomysłach nie chodzi bowiem o dobro ludzkości, ale o zwykły zysk. Rośliny zmodyfikowane często bywają bezpłodne, co zmusza rolników do ponownego kupowania nasion i podraża koszta. Nikt też nie odpowie za to, że wpuszczona w ekosystem mutacja nie rozpleni rośliny tak bardzo (czyniąc ją odporną na szkodniki), że stanie się zwykłym chwastem? Podobnych wątpliwości jest całkiem sporo i warto o nich pamiętać.


Nie o tym jednak będzie tu mowa. Rozpatrzmy kwestię korelacji między wzrostem cen benzyny a żywności. Czy tak być musi? Niekoniecznie. Sporą część produktów przywozimy bowiem z daleka (owoce tropikalne, a nawet mleko z fabryk poza województwem), co generuje koszty transportu, o gazach szklarniowych nie mówiąc... Skoro tak, odpowiedzią powinno być wpieranie lokalnej produkcji i konsumpcji. Wydaje się to dość logiczne, bowiem redukuje koszty przewozu. Dodatkowo zapewnia zajęcie i stabilny rynek zbytu dla lokalnych rolników. Polskie rolnictwo ma to do siebie, że jest całkiem ekologiczne - z małą ilością używanych nawozów, a także małą powierzchnią gospodarstw, niemal stworzoną do produkcji zdrowej żywności.


W jaki sposób mielibyśmy zapewnić stały rynek zbytu? Tu pojawia się samorząd. To do jego obowiązków należałoby np. zawieranie kontraktów z lokalnymi kooperatywami, produkującymi zdrową żywność. Skoro to w jego rękach są szkoły i szpitale, może przeforsować wycofanie z ich sklepików i stołówek wszelakich fast-foodów i zastąpienie ich zdrową, organiczną żywnością. System naczyń wiązanych mógłby sprawić, że dzięki temu ludzie  jedliby zdrowsze jedzenie, a tym samym mniej chorowani, np. na otyłość. Zmniejszyłoby to koszty opieki zdrowotnej, co w dzisiejszych czasach nie jest bez znaczenia. Tak oto jedna, prosta decyzja może oddziaływać na mnóstwo dziedzin życia.


Brońmy zatem lokalnych odmian warzyw i owoców - stanowi to o naszym bogactwie biologicznym! Nie twórzmy wielkich gospodarstw rolnych, na których sadzi się monokultury - zysk może być wówcas dużo bardziej płonny, szczególnie w wypadku dajmy na to zarazy. Zamiast tego powinniśmy tworzyć warunki do możliwości zaistnienia czegoś takiego jak w Paryżu - tam już kilkanaście tysięcy osób ma podpisane umowy z rolnikami i raz na tydzień dostaje kosze ze zdrową żywnością, w tym, jeśli ktoś sobie tego zażyczy, jajkami i mięsem. Gdyby tego typu model przeszczepić do Polski nie wątpię, że sporo "miastowych" by się na niego skusiło. To wszystko może stworzyć nową wieś - ekowieś na miarę XXI wieku!

wtorek, 22 lipca 2008

Przygoda z przyrodą

Miastu trochę przestrzeni się przydaje. Kiedy wokół niego i w nim samym nie brakuje parków i zieleńców, wtedy choć trochę łatwiej jest odetchnąć od spalin albo pośpiechu charakterystycznego dla miasta. Można wziąć koc i zrobić ze spotkania ze znajomymi porządny piknik, albo opalić się letnią porą. Wypad do lasu może stać się okazją do zobaczenia jakiego zwierza, a kto wie, czy później nie spotka się go w miejskim parku? W końcu dzięki działalności człowieka dzikie gatunki różnego sortu głupieją i zapędzają się tam, gdzie z reguły nauczyły się nie zapędzać...


Warto zatem porozmawiać o nieco innej kwestii - o sprawiedliwości ekologicznej. Co ona oznacza? Że dbamy o pozostawienie planety w dobrym stanie nie tylko dla własnej, egoistycznej potrzeby, ale też dla dobra następnych pokoleń i stworzeń, które już ją zamieszkują. Mając do dyspozycji naturę, która jest w dużo bardziej nienaruszonym stanie niż ta na Zachodzie, na przykład nieuregulowane rzeki, powinniśmy się tym szczycić. Tymczasem myślimy o ich regulowaniu, podczas gdy nasi sąsiedzi płaca miliony euro na przywrócenie ich do do stanu przed ludzkiej ingerencji. Na Podkarpaciu mamy Zalew Soliński - dobrze, że tyle wystarczyło.


Solidarność powinna nas łączyć także ze światem zwierząt. Nie oznacza to masowego przechodzenia na wegetarianizm, ale już ograniczenie spożywanych mięs, szczególnie tych tłustszych, ma doskonały wpływ zarówno na nasze zdrowie, a także na zahamowanie globalnego ocieplenia. O żywności i jej polityczności napiszę jeszcze trochę wkrótce. Już teraz z kolei warto wspomnieć o nierzadko brutalnych metodach chowu klatkowego, a także mordowania zwierząt w brutalny i głupi sposób, chociażby przy transporcie albo w rzeźni. Coroczny dramat karpi, cisnących się w wąskich baliach z wodą tuż przed Bożym Narodzeniem jest tu kolejnym, nieciekawym przykładem.


Prawa zwierząt to ciekawa kwestia. Przyrodnicy nie wątpią, że rozsądnie prowadzone myśliwstwo jest przydatne, bo w przeciwnym wypadku niektóre pozbawione swych naturalnych wrogów gatunki nadmiernie by się rozprzestrzeniły. Jednocześnie kłusownictwo trzebi liczebność wielu gatunków i prowadzi do zakłócenia kruchej równowagi biologicznej. Zanika bioróżnorodność, która jest cenną wartością w zuniformizowanym świecie. Drobne, rodzinne rolnictwa proces ten jeszcze powstrzymuje, a niewielkie zużycie nawozów pozwala uznać tereny Podkarpacia za całkiem ekologiczne.


Dbajmy zatem o to dziedzictwo jak tylko możemy. To prawdziwy skarb, do którego dostęp ma każdy i każda z nas. To lokata na przyszłość, którą można pokazywać ludziom z całego świata. Nie warto zatem walczyć z pomysłami na ochronę przyrody - to dzięki niej znamy swoje miejsce w świecie i możemy wybrać się na grzyby. Patos i proza życia mieszają się wszędzie tam, gdzie człowiek sąsiaduje z dziką przyrodą. Budujmy zatem drogi tak, aby jak najmniej ją krzywdzić. Korzystajmy z zasobów tak, aby coś jeszcze na miejscu zostało. Nie śmiećmy. Interesujmy się życiem lasu, parku czy łąki. Te parę prostych zaleceń wyjdzie nam wszystkim na zdrowie.

poniedziałek, 21 lipca 2008

W zdrowym ciele zdrowy duch!

Było już o rowerach, było już o chodzeniu na piechotę... Trzeba jeszcze pociągnąć ten temat i płynnie przejść z kwestii czysto transportowych do poziomu jakości życia. Żeby dobrze nam wszystkim się żyło, warto, by miasta i wioski zapewniały pewną infrastrukturę rozrywkową. Im większy ośrodek, tym większe możliwości, ale nie oznacza to, że w małej wiosce jedyną rozrywką może być budka z piwem. Nie chodzi też o tworzenie wielkich inwestycji, które otwiera się z pompą godną wizyty jakiej koronowanej głowy państwa. Chodzi o zapewnienie ludziom minimalnej możliwości samorealizacji - w tym także i fizycznej.


Zrobienie małego skejtparku daje sporą szansę, że młodzi ludzie nie będą rozjeżdżać pomników. Jeszcze większą - że zajmą się deskorolką, a nie będą z nudów rozkwaszać twarzy przypadkowym przechodniom. Co więcej - poczują się doceniani i zaczną dbać o miejsce, które będą traktować jak swoje. Na tym przypadku widać, że oddziaływanie niewielkiej instalacji może wykraczać znacznie dalej niż tylko widziane barierki i inne elementy urozmaicające jazdę. Tak samo z obiektami zachęcającymi do poruszania się po mieście bez zważania na ograniczenia infrastrukturalne - mówiąc prościej - do parkouru. Nie wygląda to może aż tak spektakularnie jak boisko im. Donalda Tuska, ale to już nie moje zmartwienie.


Kiedy kończy się wiek, w którym eksploatuje się place zabaw (chociaż czasem, w ramach powrotu do młodości, używa się je nawet w wieku licealnym), istnieje potrzeba wyszalenia się w jakiś atrakcyjny sposób. Wiąże się to z koniecznością zapewnienia prze władze samorządowe możliwości do takowych szaleństw. Nad rzeką być powinna porządna plaża, z boiskiem do siatkówki chociażby. Przyda się też basen na miesiące zimowe, lodowisko, boisko, korty tenisowe, obiekty do koszykówki, tak kryte, jak i otwarte, do piłki ręcznej... Nie wymagajmy może osobnego boiska do rugby, ale już na przykład stoliki do gry w karty czy szachy w miejskich parkach albo też przygotowane skwerki do gry w boulle...


Tak, wiem, dużo bym chciał. Ale o to właśnie chodzi! W większości wypadków nie są to inwestycje, których realizacja mogłaby doprowadzić gminę do bankructwa. Wspieranie aktywności fizycznej, ale też i bardziej aktywnego spędzania czasu przez osoby starsze (np. właśnie poprzez grę w szachy w miejskim parku, a nie ślęczenie przed telewizorem) może wpłynąć pozytywnie na podkreślane przeze mnie z uporem maniaka relacje międzyludzkie. Skoro młodzi ludzie z przyjemnością umawiają się na basen, z równie wielką przyjemnością mogą zechcieć pograć w siatkówkę na plaży. Szczególnie, jeśli w okolicy nie ma wpisującego oceny do dziennika wuefisty.


Warto zatem przy miejskim i wiejskim planowaniu pomyśleć o tego typu elementach. Najważniejsze budynki moga nawet tworzyć małą dzielnicę, nowoczesną, miejską agorę. Spora część jednak powinna być rozproszona po dzielnicach tak, aby zachęcać ludzi z reszty miasta do odwiedzin obszarów, które w innych okolicznościach w ogóle by nie zobaczyli. Tak czy siak mają służyć mieszkankom i mieszkańcom, wzbogacając krwiobieg miejscowości o tak niezbędną aktywność ruchową. Na zdrowie!

niedziela, 20 lipca 2008

Piesza i pieszy też człowiek

Tu nie trzeba wielu, wyrafinowanych przykładów - chociaż jedne nasunął mi się na myśl. Straszna szkoda, że PKP przy remoncie mostu kolejowego w Przemyślu nie zdecydowały się na zainstalowanie tamże kładki dla pieszych. Ludzie tak czy siak rzekę przechodzić będą, w takim wypadku nielegalnie, a korzyści dla mieszkanek i mieszkańców terenów przy moście kolejowym (możliwość szybkiego przedostania się na miejski bazar czy też w praktyce niemal do ścisłego centrum miasta) byłyby znaczące. Niestety, tak łatwo nie będzie...


Nie wiadomo, ile procentowo osób w Polsce porusza się na piechotę. W Barcelonie - wielkim mieście, po którym zdawać by się mogło chodzić się nie da z powodu odległości, aż 37% ludności wybiera tę formę transportu. Skoro można tam, czemu nie można tu? Przecież miasta i miejscowości na Podkarpaciu nie są jakimiś metropoliami na miarę Mexico City czy innego Sao Paolo, więc wiele zwykłych czynności da się zrobić, hodząc na piechotę. Niestety, zasada "zastaw się i postaw się" jest nadal silna, co prowadzi niekiedy do iście kuriozalnych sytuacji. Nierzadko widać, jak ludzie mieszkający dosłownie kilkadziesiąt metrów od kościoła muszą, koniecznie muszą dojechać na mszę samochodem. Bo pieszo to tak nie wypada...


Może zatem zapewnić jakąś rozrywkę tym, którzy wolą poruszać się siłą własnych mięśni? Doskonałym przykładem kroku w tę stronę jest pomnik Szwejka w Przemyślu - nie musi być wielki, ważne, by stał i sprawiał, że chce się go zobaczyć, bo wokół niego tworzy się klimat. W Warszawie sztuką miejską są zatopione w szkle obrazy Krakowskiego Przedmieścia Canaletta - czy podobny pomysł byłby od rzeczy dajmy na to na przemyskiej ulicy Kazimierzowskiej? Poza tym nie tylko to jest sztuką miejską - można stworzyć szpaler nowoczesnych rzeźb, które nie muszą być robione przez światowe sławy, ale chociażby przez uzdolnione studentki i studentów ASP. 
Istotnym jest zapewnienie dobrej infrastruktury. Najlepiej w jednym stylu. Kiedy zatem chcemy pokazać odwiedzającym piękno swojej miejscowości (obojętne w tym momencie jakiej), powinni zobaczyć w kluczowych miejscach ten sam typ lamp i ławek, mozliwie najlepiej oddających klimat danego terenu. W pewnych miejscach można jednak pozwolić sobie na odrobinę szaleństwa, na przykład na blokowiskach. Tam może pojawić się finezyjna rzeźba czy też nietypowa "mała architektura", która będzie zwabiać do odwiedzenia ludzi z sąsiedztwa i tym samym zwiększać pole społecznych interakcji. Największym zagrożeniem jest bowiem alienacja, która uniemożliwia nawiązywanie ciekawych, a czasem po prostu przydatnych więzi społecznych. Takie miasto jak Przemyśl stać na swój Dotleniacz.


Poruszanie się na piechotę jest prostym sposobem na to, by powietrze było choć trochę czystsze. Wydaje nam się niekiedy, jeśli nie mamy porównania z większymi miastami, że odległości pomiędzy poszczególnymi miejscami są dość znaczne. Sam nierzadko, gdy uciekł mi autobus, szedłem pieszo z domu w Buszkowicach do liceum na Słowackiego. Zajmowało mi to 45 minut. W Warszawie w takim samym tempie byłbym w stanie przejść raptem odległość między metrem Politechnika a Racławicką, może ciut dalej. Pokazuje to, że przejście niemal całego miasta w małej miejscowości przestaje być tak spektakularne, kiedy przymierza się to z większymi miastami.


Czas zatem chodzić - tak na spacery, jak i po zakupy czy do szkoły. Na pewno wyjdzie na zdrowie.

sobota, 19 lipca 2008

Pedałowanie i jego perspektywy

Może nie takie, jak na zdjęciu z tegorocznej Parady Równości, ale jednak ma. Tego typu konstrukcje nadają się na wielkie okazje, natomiast zwykły, niepozorny rower poza wielkimi aglomeracjami bywa zupełnie przez miejskie władze olewany. To dość mocne słowo, ale mogę o tym powiedzieć także przez pryzmat Przemyśla. Nie widać tu myślenia o tym, że jednoślady mogą zmniejszyć natężenie ruchu i ułatwić życie mieszkankom i mieszkańcom. Ba, promować turyzm i zdrowy tryb życia! Mówić o tym można sporo, zatem na przykładzie miasta nad Sanem najlepiej pokazać, o co chodzi w zielonej polityce miejskiej, nakierunkowanej na zrównoważony rozwój i ekologiczny transport.


Rowery nie muszą się kojarzyć bądź to ze środkiem komunikacji używanym na wsiach (chociaż nie da się ukryć, że osoby tamże korzystające z jego uroków trzeba pochwalić), czy też z wycieczkami po wertepach i dzikiej głuszy - choć oczywiście i to swój urok ma. Dwukołowiec to pojazd uniwersalny i całkiem nieźle może sprawować się w mieście - wystarczy dać mu szansę. Przede wszystkim promując go jako środek poruszania się osób młodych. Aż dziw bierze, że przy gimnazjach i liceach nie stoi mnóstwo stojaków rowerowych, które mogłyby być wykorzystywane przez uczniów i nauczycieli. Zamiast tego starsze roczniki wolą obijać się samochodami, parkując tuż pod szkołą. Tak przecież być nie musi!


Zobaczmy zatem, gdzie ścieżki rowerowe wydają się najbardziej oczywiste. Z całą pewnością wzdłuż drogi do Medyki, czyli na ulicach 3-go Maja, Jagiellońskiej, Dworskiego, Mickiewicza i Lwowskiej, aż do Medyki. Następnie należałoby puścić długą linię wzdłuż Sanu, umożliwiającą dojazd do Krasiczyna z jednej, a do Radymna - z drugiej strony. Dodatkowo włączyć w plan ulicę Słowackiego, co najmniej do wysokości cmentarza, centrum miasta, a także dojazdy do Monte Cassino, Lipowicy, Kopca Tatarskiego i liceów - drugiego i czwartego. Dzięki temu planowi minimum powstałyby bezpieczne szlaki komunikacyjne, zachęcające do aktywności fizycznej i do rezygnacji z używania samochody. Gdyby jeszcze w newralgicznych miejscach postawić stojaki i wehikuły do wypożyczania, tak jak ma to miejsce w Paryżu czy Londynie, to bardzo możliwe, że w parę tygodni problemy komunikacyjne miasta zniknęłyby jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.


Czy tego typu pomysły są realne? Jak najbardziej! Dodatkowo wpłynęłyby pozytywnie na wizerunek miasta i zachęciłyby ludzi do przyjeżdżania i korzystania ze ścieżek ile wlezie. Nie muszę chyba dodawać, że idą za tym pieniądze i prestiż, a o tym marzy chyba każdy samorząd. Udany eksperyment mógłby stać się zachętą dla posostałych miejscowości w regionie do podejmowania podobnych działań. Gdyby było ich dostatecznie dużo, można by nawet pomyśleć o integracji systemów i o rowerostradach z prawdziego zdarzenia. Tego typu pomysły naprawdę nie są najdroższymi inwestycjami na świecie, a pomagają zaoszczędzić ludziom pieniądze. Po kupnie roweru bardzo szybko okazuje się, że dużo mniej wydaje się na benzynę czy na bilety komunikacji miejskiej, że o taksówkach nie wspomnę.


Byłoby miło doczekać realizacji tego typu pomysłów. Im szybciej, tym lepiej - dla naszych portfeli i kondycji fizycznych!

piątek, 18 lipca 2008

Żyć i przeżyć bez samochodu

Niewykonalne? Nie da się ukryć, że może się wydawać to trudne - szczególnie na niektórych rzadko zaludnionych obszarach, na przykład w Bieszczadach czy też między Rzeszowem a Dębicą. Nie oznacza to jednak, że jest to niemożliwe. Dobra siatka połączeń kolejowych, jak również rozwój siatki połączeń autobusowych mogą sprawić, że mało komu, przy drożejących cenach benzyny i smrodliwości produktu, szmuglowanego przez granicę z Ukrainą, będzie chciało się włączać silnik.


Kiedy mieszkałem pod Przemyślem, Miejski Zakład Komunikacji zlikwidował parę linii, w tym numer 6 do Żurawicy i popularną "siódemkę" do Wyszatyc. Szczęśliwie dla mieszkanek i mieszkańców tych miejscowości pozostała jakaś alternatywa - przemyski PKS. W ostatnich latach pojawili się mali przewoźnicy, oferujący kursy do jeszcze dalszych miejscowości. Mimo to bilety nadal nie należą do najtańszych, co poddaje w wątpliwość twierdzenie, że konkurencja zawsze i wszędzie zbije ceny. Do niedawna bilet miesięczny na jedną trasę w mieście był niemal tak drogi, jak ten sam bilet miesięczny w Warszawie - przy czym ten stołeczny umożliwiał poruszanie się po całym, ponad półtoramilionowym mieście. Abstrahując tu od efektu skali widać, że podobna cena przy niższych średnich zarobkach nie zachęca aż tak bardzo do przesiadki w komunikację miejską.


A jednak warto! Powoli, ale skutecznie unowocześniany jest tabor w miastach, a powstające w nich korki uzmysławiają ludziom, że samochodów bywa za dużo. Nikt nikomu nie chce ich zabierać, ale nadal polityka miejska w województwie służy raczej tworzeniu parkingów niż na przykład fundowaniu raz w roku, na dzień bez samochodu, darmowych przejazdów miejskimi autobusami. Największym miejscowościom, takim jak Rzeszów, Stalowa Wola czy Przemyśl, tramwaj wcale by nie wadził, być może nie byłoby go zbyt wiele, ale z pewnością mógłby rozładować nieco tłok w godzinach szczytu. Sami mieszkańcy i mieszkanki mieliby z tego tytułu jakąś radość, a jeśli by dajmy na to składy przybrały zabytkową formę to kto wie, w jaki sposób wpłynęłoby na koloryt i atrakcyjność podkarpackich miast?


Nie ma co tu dużo się rozpisywać. Na pewno trzeba wspomnieć o tym, że TIRy powinny iść na tory. Za obopólną korzyścią - obecnie tak czy siak nie mogą jeździć w pewne, określone prawem dni w roku, zatem miast obijać się po motelach czy też klucząc przed policją po polnych drogach, spokojnie odpoczywaliby, jadąc przez kraj, korzystając z trakcji kolejowej. PKP z kolei nieco by na tym procederze zarobiło i być może miałoby więcej pieniędzy na nowsze, szybsze pociągi albo na remont torowisk. Mało zresztą kogo cieszy jazda do rodziny obok wielkiej ciężarówki, utrudniającej wyprzedzanie, która swoim ciężarem w gorące dni prowadzi do powstawania kolein w jezdni.


Jest oczywistością, że bez inwestycji w sieć kolejową nie będzie łatwo przekonać ludzi do tej formy transportu. Kiedy jednak widzą oni nowe, schludne autobusy, zaczynają się przyzwyczajać do takiej formy komunikacji w mieście. Podobnie może być zatem także z kolejami w kontekście międzymiejskich wojaży. Każdy ceni sobie swój czas i pieniądze - jeśli zatem pokazać, że PKP to dobra inwestycja, a na dodatek bardziej czysta i ekologiczna, to zmiana nastąpi. Trzeba jednak włożyć w to mnóstwo pracy, bo dla wielu własne cztery kółka nie są symbolem brudnego powietrza, ale własnego statusu materialnego. Zmiana mentalności, o czym była tu mowa, odbywa się w szkołach. A te, jak wiadomo, podlegają samorządom. Zatem jeśli ktoś będzie mówił, że lokalne władze nie mają na gusta komunikacyjne wpływu, łatwo będzie ową tezę obalić.


Fotografia: Joanna Erbel

czwartek, 17 lipca 2008

Demokracja dla ludzi


Wyobraźcie sobie następującą sytuację - dowiadujecie się o spotkaniu gminnym, na którym będzie dyskutowany podział pieniędzy publicznych na lokalne potrzeby. Wiecie dobrze, że przydałoby się w końcu dociągnąć do wsi kanalizację, zanim postawi się drogę, na którą nalegają lokalni "wpływowi". Rozkopywanie drogi pod rury to prawdziwa mordęga i dodatkowe koszty, które przecież mogłyby sfinansować przedszkole, którego pomimo obietnic nadal nie ma. Idziecie zatem na zebranie, wykładacie argumenty i po żarliwej dyskusji wasz wniosek przechodzi jako zlecenie do wykonania do Rady Gminy. Związana przepisami, nie ma możliwości zmienić przeznaczenia tych pieniędzy, np. na służbowe komórki.




Utopia? Nic z tych rzeczy! To wieloletnia rzeczywistość funcjonowania demokracji bezpośredniej w Porto Alegre, brazylijskim mieście, które dla alterglobalistek i alterglobalistów stało się prawdziwym wzorem. Dzięki samorządowej działalności Partii Robotników obecnego prezydenta tego kraju, Ignacio Luli da Silvy, tamtejsze mieszkanki i mieszkanki przez kilka lat w pełni samodzielnie decydowali o podziale lokalnych funduszy. Najpierw samorząd przeprowadził akcję edukacyjną, a następnie przygotował grunt do zgromadzeń, w których udział mógł wziąć każdy i każda z osób zamieszkałych na danym obszarze. Szczebel dzielnicowy przydzielał punkty priorytetu poszczególnym, zaproponowanym przez uczestniczących kwestiom, a następnie wysyłał delegatki i delegatów na zgromadzenie wyższego szczebla - do ogólnomiejskiego włącznie. Poprzez dyskusję ustalano końcową alokację funduszy, która była wiążąca dla władz miasta. Dla wyjaśnienia dodam, że aglomeracja ta liczyła sobie 1,3 miliona osób...




Efekty? Porto Alegre miało dużo niższe współczynniki analfabetyzmu i umieralności noworodków, za to więcej wyasfaltowanych dróg. Do dyspozycji ludzi był cały budżet miasta. Nie zanotowano żadnych problemów finansowych, a potrzeby sygnalizowane przez społeczności były rozwiązywane, w miarę możliwości finansowych, na bieżąco.




Czy coś podobnego mogłoby zadziałać w Polsce? Oczywiście! Działa w wielu miastach w obu Amerykach, Europie, Azji i Afryce, w wielu kulturach, istotnie od siebie się różniących. W Europie Zachodniej i Ameryce Północnej największymi orędownikami oddawania władzy samorządowej w większym niż do tej pory zakresie ludziom są Zieloni i formacje wolnościowe. Na ten temat powstała już nawet literatura popularnanaukowa, a bodaj najlepszą publikacją jest ta, wydana w ramach "Linii Radykalnej" krakowskiego ha!artu, autorstwa Rafała Górskiego.




Jeśli ktoś ma wątpliwości, zawsze można zacząć od mniej spektakularnych działań. Zobaczmy, jak działa swobodne wydawanie 10% gminnego budżetu, a potem stopniowo ów zakres rozszerzajmy. Wprowadźmy wysłuchania publiczne z prawdziwego zdarzenia, a nie wspierajmy podejmowanie decyzji za kotarą, pośród koterii wielkich interesów i lokalnych wpływów. Bez upodmiotowienia ludzi nie ma co nawet marzyć o społeczeństwie obywatelskim z prawdziwego zdarzenia. Trudno mieć pretensje o to, że ludzie nie głosują w sytuacji, kiedy nie mają poczucia, że cokolwiek od nich zależy.




Sam model samorządu w naszym kraju należy wziąć pod lupę. Nie mam wątpliwości, że im więcej spraw da się załatwić na poziomie lokalnym, tym lepiej. Jednocześnie jednak same lokalne władze muszą być do tego dobrze przygotowane. Należy rozważyć, czy powiaty są nam aby niezbędnie do życia potrzebne i czy nie lepiej by było, gdyby burmistrowie i prezydenci miast byli wybierani poprzez Radę Gminy, co zapobiegałoby zupełnemu jej przytłumieniu przez wybór nie wizji i programów, ale sympatycznych, niewiele mówiących twarzy. Są to kwestie dyskusyjne, ale bez ich poruszenia w publicznej debacie będziemy ubożsi o refleksję na temat roli samorządności w globalizującym się świecie.

środa, 16 lipca 2008

Zielone płuca dla każdego

Czym byliby Zieloni bez ekologii? Niczym! Jest o czym mówić na Podkarpaciu - to w końcu teren bardziej rolniczy niż przemysłowy, bardziej dziewiczy niż tknięty ludzką ręką. Legenda czystych Bieszczad i ich aury przyciąga turystki i turystów, ale tereny Bieszczadzkiego Parku Narodowego to nie jedyne cudowne miejsce, które warto odwiedzić. Beskidy i położony tam Magurski PN to również niebanalne (i niekoniecznie oblegane) pomysły na wakacje, a w odwodzie czekają cudowne lasy Pogórza Przemyskiego, niezapomniany, pagórkowaty krajobraz Rzeszowszczyzny czy też Kotlina Sandomierska z miejscem połączenia Sanu i Wisły.


Wymieniać można sporo - a wśród opcji do zwiedzania z całą pewnością atrakcją może być przejazd kolejką wąskotorową z Przeworska do Dynowa - ale nie o to chodzi. Mając świadomość istnienia tylu wyjątkowych miejsc, można by sądzić, że będą one aktywnie chronione. Obszarów parkowych nie brakuje, ale już na przykład jakość wody w rzekach pozostawia nieco do życzenia. Przez lata było z tym faktem coraz gorzej - dziś, także dzięki pieniądzom unijnym, cieki wodne znów zaczynają nadawać się do użytku. Dobrym znakiem jest otwarcie w tym roku plaży w Przemyślu na Zasaniu. Praktycznie brak tu hałasu lotniczego, za to na terenach przygranicznych problemem jest używanie taniej, ukraińskiej benzyny, zawierającej więcej niż rodzima szkodliwych sunstancji.


Co można poprawić? Jak zwykle należałoby zacząć od ludzkiej świadomości. Potrzeba wiedzy i zrozumienia, że czyste środowisko to nie tylko ładny krajobraz, ale inwestycja w zdrowie i wysoką jakość życia. To także nasza zbiorowa odpowiedzialność, której zdaje się brakować wszystkim tym, którzy zostawiają śmiecie w lesie czy nad rzeką albo też palą łąki na wiosnę tudzież latem (nierzadko nawet nieużytki!).


To także jeden z elementów egalitarnej polityki. Nie każdego stać na bilet do kina czy do teatru, nie każdy zresztą - co w wypadku województwa, w którym większość mieszkanek i mieszkańców żyje na wsi dziwić nie powinno - ma wiele możliwości, żeby wyrwać się od terroru telewizora. Wypad do lasu czy nad rzekę jest zatem dużo bardziej pożądaną formą odpoczynku niż napełnianie mięśnia piwnego. Utrudnianie dostępu do takiej rozrywki - podczas której ludzie, niezależnie od płci, wykształcenia czy statusu materialnego wspólnie spędzają czas - jest zachowaniem noszącym wszelkie znamiona aspołecznego. Lokalne akcje proekologiczne powinny zwiększać świadomość tego faktu.


Bardzo potrzebny jest Turnicki Park Narodowy. Aż dziw bierze, że nie udało się go powołać na początku lat 90. XX wieku. Ze względów przyrodniczych ten podprzemyski obszar jest bezcenny, gdyż leży na przecięciu terenów leśnich i zaczątka roślinności stepowej. Dużo bardziej rozbudowane uzasadnienie mogliby przygotować przyrodnicy i przyrodniczki, natomiast ja patrzę się na pomysł jako podwójny zysk. Nie dość, że zapewniamy w ten sposób pełną ochronę cennego obszaru (najnowsze projekty idą na rękę mającym pewne wątpliwości społecznościom lokalnym), to dodatkowo dla wielu stanowiłby ów obszar kolejną atrakcję turystyczną, która z pewnością pomogłaby gminie Bircza, Przemyślowi i całemu województwu w zrównoważonym rozwoju.


Trzeba też koniecznie zacząć dbać o zieloną przestrzeń miejską, a nie traktować jej jedynie jako teren tymczasowy, zamrożony na biznesowe inwestycje. Przeżyłem szok, gdy zobaczyłem, że teren skwerku na przemyskiej ulicy Jagiellońskiej został oddany pod kolejną galerię handlową. Miał tam już być fast food, ale szczęśliwie do tego nie doszło. Jasne, że skwerek był zaniedbany - ale władze miasta niewielkim kosztem mogły go zrewitalizować, posadzić różnokolorowe kwiaty, odnowić fontannę... Niestety, wygrało robienie interesów - i to w mieście, które na brak miejsc do zakupów, w tym położonych praktycznie w centrum miasta supermarketów narzekać nie może.


Widać zatem, że droga do prawdziwie Zielonego Podkarpacia jest długa i kręta. Miejmy nadzieję, że unijne pieniądze ją ułatwią, a nie staną się przykrywką do modernizacji za wszelką cenę, niszczącej dziedzictwo przyrodnicze województwa. Droga S19 czy regulacje rzek mogą być takimi punktami zapalnymi. Przy mądrym planowaniu i świadomości tego, że ekologia może tworzyć miejsca pracy możemy zajść dużo, dużo dalej niż ślepo powielając błędy państw, które obecnie wydają miliardy euro na odbudowę chociażby resztek z tego, co niegdyś posiadały.

wtorek, 15 lipca 2008

Płeć, gender, polityka


Popatrzcie na Wasze Rady Miasta, Powiatu albo na podkarpacki sejmik. Ile procent osób tam zasiadających to kobiety? Niewiele - daleko od 50%, jakim średnio są w społeczeństwie, daleko mniej nawet niż 40%, będące naturalnymi widełkami udziału każdej z płci w życiu społecznym, uwzględniające potencjalne różnice kompetencji. Problem w tym, że to właśnie kobiety są lepiej wykształcone od mężczyzn, więc siłą rzeczy, gdyby przyjąć kryterium wiedzy, na wszelakich szczeblach władzy powinno ich być dużo mniej. Niestety, na skutek utartych stereotypów kobiety raczej zamyka się w domach niż pozwala się im realizować.




Rozgorzała dyskusja na temat urlopów macierzyńskich. Rząd PO chce je zwiększyć i tym prostym sposobem jeszcze bardziej osłabić pozycję kobiet na rynku pracy. By przełamać ten zaklęty krąg, niezbędny jest urlop rodzicielski dzielony na dwójkę rodziców. Przy spełnieniu takich warunków, znanych z państw skandynawskich, znacząco zmienia się pozycja kobiety i mężczyzny. Teraz jest ona traktowana jako gorsza alternatywa z powodu faktu, że może mieć dziecko i długo być poza pracą. Kiedy pracodawca nie miałby wyboru i tak czy siak pracownica/pracownik miałby wolne, wówczas nie zwracałby tak dużej uwagi na płeć.




To tylko jedna z kwestii polityki gender mainstreemingu, którą Zieloni mają na sercu. Jest też temat "gender pay gap" - kobieta w naszym kraju zarabia 15% mniej niż mężczyzna na tym samym stanowisku. Olbrzymim problemem są sfeminizowane zawody, takie jak nauczycielki czy pielęgniarki, traktowane przez kolejne władze po macoszemu jako "niemęskie". Molestowanie seksualne nie jest zjawiskiem niespotykanym, co widać najlepiej przy okazji seksafery w Samoobronie czy kontrowersji związanych z prezydentem Olsztyna. Wiedza o życiu seksualnym, oferowana przez szkoła, nie idzie z duchem czasu, a prawo kobiety do wyboru (jeśli nie ma pieniędzy), pozostaje czysto iluzoryczne.




Dobrze, a co ma to wspólnego z Podkarpaciem i gdzie leży tu lokalna specyfika, którą powinniśmy odnaleźć? Mając do czynienia z lokalnym konserwatyzmem i tradycyjnym pojmowaniem ról płciowych, ciężko jest tu zmieniać cokolwiek na szczeblu lokalnym. Nie znaczy to jednak, że jest to niemożliwe. Małym krokiem naprzód byłoby powołanie wojewódzkiego pełnomocnika tudzież pełnomocniczki do spraw równego statusu. O podobne stanowisko na Górnym Śląsku walczą tamtejsi Zieloni 2004 do spółki z Partią Kobiet. Tego typu instytucja pomogłaby tysiącom kobiet, poniżanych w miejscach pracy czy bitych w domach dużo lepiej, niż urząd centralny. Mają pod swoimi skrzydłami mniejszy teren, a zatem większa jest szansa na dostrzeżenie patologii i jej eliminację.




Lokalny samorząd może inicjować, np. poprzez lokalne urzędy pracy, programy skierowane na wkluczanie kobiet na rynek pracy. Zapewniając dobrą sieć publicznych, przystępnych cenowo przedszkoli, umożliwia kobietom pogodzenie ról zawodowych i opiekuńczych. Prowadząc akcje społeczne na temat partnerstwa w relacjach międzyludzkich, prowadzi do odcziążenia kobiet od prac domowych i likwidowania szkodliwych stereotypów, mówiących np. o "typowo męskich" zawodach. Społeczność, w której nie ogranicza się możliwości z powodu różnicy płci, rozwija się w dużo bardziej zrównoważony, harmonijny sposób.




Nie jest tu łatwo z kwestiami płci. Prezydent Rzeszowa, pan Ferenc, ma pretensje do pana Napieralskiego, szefa SLD, że jest antyklerykalny, a on nie będzie, bo mu się dobrze z duchownymi współpracuje. Taka deklaracja z ust człowieka lewicy brzmi kuriozalnie - jeśli z kolei dla większości "lewicowych" i "centrowych" kandydatów w niedawnych wyborach uzupełniających do Senatu prawo kobiet do aborcji nie było oczywistością (a zdarzali się nawet jego gorliwi przeciwnicy, jak Jan Kułaj z PD czy też kandydat PPP), to widać wyraźnie, że jest to trudny teren do prowadzenia progresywnej polityki. Mało kto zdaje się zauważać, że także i tu żyją jeszcze osoby młode, także całkiem nieźle wykształcone, które chcą wpuścić tu więcej powietrza. Warto o tym pamiętać, odważnie proponując rozwiązania, o których mówimy także i na tym blogu.