poniedziałek, 28 lipca 2008

Bliżej Europy, bliżej świata

Współpraca międzynarodowa to istotna kwestia. Bez niej tkwimy w marazmie, nie otwieramy się na nowe idee i pomysły, które mogłyby pomóc nam w tworzeniu lepszych miast, miasteczek i wiosek. Niestety, kiedy patrzy się na listę miast zaprzyjaźnionych chociażby z wojewódzkimi miejscowościami na prawach powiatu, niewiele widać w niej śmiałości i odwagi ku nietypowym, szalonym wręcz pomysłom. Relatywnie najlepiej jest z Rzeszowem, który poza Europą Środkowo-Wschodnią dorobił się przyjaciół w Stanach Zjednoczonych (Buffalo), Grecji (Lamia) i Austrii (Klagenfurt). Przemyśl wpadł na pomysł z Wielką Brytanią (South Kesteven), a tak poza tym nie jest dużo lepiej, chociaż np. Mielec ma partnerów nielichych...


Nie chodzi o to, że bliskie naszemu regionowi miasta, takie jak Lwów czy Koszyce, są w jakikolwiek sposób gorsze. Współpraca z nimi ma szanse nas ubogacać, jeśli tylko będzie odbywać się na partnerskich zasadach. Brakuje jednak odwagi, by wznieść się ponad tradycyjne poczucie lokalności i spróbować zadzierzgnąć jakieś lepsze kontakty. Otworem stoi przecież Francja, Hiszpania czy Włochy, nie mówiąc już na przykład o Skandynawii. W ten sposób łatwo byłoby wymienić się doświadczeniami, związanymi dajmy na to z tworzeniem miejskich wypożyczalni rowerowych.



Partnerstwo europejskie, pozwalające na skuteczny transfer dobrych praktyk, powinno zatem uwzględniać miasta tak regionalnie i kulturowo bliskie (a więc czeskie, słowackie, ukraińskie, węgierskie i rumuńskie, które aktualnie dominują), ale też i te dalsze, mogące pokazać, jak od podstaw budować dobre praktyki. Nie chodzi tu tylko o to, by młodzież z niemieckiego Paderborn przyjeżdżała do Przemyśla i na odwrót, chociaż to bardzo cenna inicjatywa. Chodzi o to, by dochodziło do jak największej ilości spotkań lokalnych społeczności, związkowców i przedsiębiorców, polityczek i polityków, działeczk i działaczy organizacji pozarządowych...



Podobne praktyki można rozwijać nie tylko poprzez sieć miast partnerskich, ale wstępowanie do rozlicznych „międzymiastówek”, promujących ochronę klimatu, mniej stresujący tryb życia. To także „adopcja” miast w Azji, Ameryce Łacińskiej albo w Azji. Nie tylko na linii Przemyśl-Japonia (aczkolwiek spoglądam na tego typu pomysły z niekłamaną życzliwością), ale tez np. Dębica – Kampala (stolica Ugandy). Wystarczyłoby nieco dobrej woli i np. ufundowanie przez miejski ratusz znaczków na poczcie po to, by młodzi ludzie mogli korespondować ze swoimi rówieśniacmi i rówieśnikami z dalekiego lądu. W taki sposób buduje się tolerancję, akceptację i otwartość.



A co z tego będą miały miasta? Nie wszystko da się przeliczyć na pieniądze. Intensywna wymiana idei wzbogaca – nigdy zaś nie zubaża. Wyobraźmy sobie na przykład wielki festiwal afrykański w Ropczycach, z lokalnymi zespołami muzycznymi z, dajmy na to, jakiegoś większego miasta Wybrzeża Kości Słoniowej. Nie zrobiłoby to wrażenia? Nie przyciągnęłoby ludzi spoza województwa? Nie zachęciło do zdobywania wiedzy o świecie, zamiast tkwienia w krzywdzących stereotypach?



***



Tym wpisem kończy się ten etap bloga „Zielone Podkarpacie”. Nie oznacza to, że znika z sieci – dostęp do artykułów nadal będzie. Nie oznacza to też, że już nigdy nikt już tu nic nie napisze. Jeśli tylko będzie się coś dziać – skomentujemy. Warto też pamiętać o tym, że wielkimi krokami zbliżają się wybory do Parlamentu Europejskiego. Chcemy brać w nich udział i pokazać, że mamy dobre pomysły i potrafimy pokazać, że stoi za nami europejskie doświadczenie. Damy radę – bądźcie z nami w czerwcu 2009!




Jeśli chcecie czytać na bieżąco o zielonej polityce, zapraszamy na naszego onetowego bloga. Warto też pamiętać o Zielonej Warszawie - tam m.in. recenzje z książek Davida Osta i Elisabeth Dunn, poświęconych transformacji ustrojowej, z przykładami z Podkarpacia, ale też np. analiza wyników niedawnych senackich wyborów uzupełniających. Sądzę, że warto.



pozdrawiam ciepło
Bartłomiej Kozek




Fotografia:Wikipedia

Klimat na klimat


Istnieje coś takiego jak Sojusz Klimatyczny – porozumienie, grupujące prawie półtora tysiąca miast z Europy, które decydują się na wspólną walkę z globalnym ociepleniem. W Polsce nie jest to specjalnie rozpowszechnione. Czemu zatem chociażby jedno z miast na Podkarpaciu nie zdecydowało się na wejście do tego klubu? Z pewnością obiłoby się to szerokim echem nie tylko w kraju, ale i na całym kontynencie. Przyniosłoby prestiż (szczególnie, jeśli w wyniku przeprowadzonych działań otrzymałoby nagrodę), a także zachęciło do potencjalnych inwestycji setki mniejszych i większych biznesów, związanych ze zrównoważonym rozwojem.

Nie trzeba w celu redukcji emisji dwutlenku węgla i innych średnio miłych gazów odkrywać Ameryki – wystarczy rozejrzeć się nieco po Internecie, a jeszcze prościej uważnie poczytać „Zielone Podkarpacie”. W końcu ścieżki rowerowe oznaczają, że więcej osób rezygnuje z samochodów i tym samym przyczynia się do naszego wspólnego życia w czystszym środowisku. Podobnie ze wspieraniem kolei, rozszerzaniem się energetyki odnawialnej i mnóstwo innych, drobnych uprzejmości.

Wyobraźmy sobie, że do Sojuszu Klimatycznego wchodzi nie jedno, ale na przykład dziesięć największych miejscowości Podkarpacia. Już widzę nagłówki gazet, mówiące o „Zielonym województwie”. Już widzę tłumy dziennikarek i dziennikarzy, chcących poznać sekret życia w zgodzie z naturą. Opłaca się to z czysto marketingowego punktu widzenia, a inwestycje w infrastrukturę czy też poprawę wydajności energetycznej spokojnie odciążają kieszenie mieszkanek i mieszkańców. Czy ktoś zapomni takie zasługi tym, którzy na taki ambitny program się zdecydują? Chyba nie...

Nie warto zatem być krótkowzrocznym i myśleć wyłącznie o parkingach dla samochodów. Lepiej inwestować w przyszłość. Nie tylko dla naszego dobra – w końcu rezultaty naszej krótkowzroczności i nadmiernej konsumpcji mogą odczuć np. mieszkanki i mieszkańcy Malediwów i innych wysp na Oceanie Indyjskim i Pacyfiku, którym z powodu topnienia lodowców grozi zniknięcie wysp z powierzchni ziemi. Czują to rolniczki i rolnicy w Afryce, którym przez pustynnienie rozległych terenów, które niegdyś nadawały się na uprawy i hodowle, w oczy zagląda widmo głodu. Czują ci, którzy mają problemy z dostępem do czystej wody i kładą się spać głodni. Warto o tym pamiętać, chociażby przy wyborze rodzaju żarówki do domu.

Nie chodzi tu o dramatyzowanie – chodzi o przywrócenie poczucia odpowiedzialności w czasach bezprecedensowej alienacji. Rewitalizacji tych tradycyjnych więzów lokalnych, które pozbawione są znamion opresyjności, a także stworzenie nowych, wykraczających poza najbliższe sąsiedztwo i granice narodowe. Dla nas, Zielonych, to niezwykle istotne w naszym myśleniu o świecie. Podkarpacie, jako niegdyś wielokulturowy region, który nadal zachował w sobie względną różnorodność, ma szansę być w awangardzie globalnych przemian.
Czas zatem patrzeć rządzącym na ręce – i sprawdzać, w jaki sposób pojmują współpracę międzynarodową, na przykład z miastami partnerskimi, o których niebawem. Co z niej czerpią i czy dzięki niej zdobywają większą wiedzę o prowadzeniu polityki sprawiedliwości społecznej i ekologicznej? Czy dzięki temu żyje nam się lepiej, a nasze otoczenie staje się czystsze i zdrowsze? Byłoby miło, ale żeby tak było, potrzeba kogoś, kto będzie rozumiał problemy globalizującego się świata i potrafił trafnie umiejscowić ja w lokalnym kontekście. Słowem – potrzeba Zielonych!

Ochrona środowiska może służyć nam wszystkim – nie marnujmy tej okazji tylko dlatego, że wielu nieżyczliwych mówi o „ratowaniu żabek” i o „cofaniu do jaskiń”. Ci sami ludzie chcą zapobiec zmianom społecznym, które będą umożliwiać ludziom samorealizację, a także wspierają anarchiczny sposób pojmowania świata. Zielona wizja zmian, z wiatrakami i panelami słonecznymi, szybką koleją i usieciowionym społeczeństwem jest dużo bardziej progresywna niż drogi, przechodzące przez środek obszarów cennych przyrodniczo albo kopalnie, w których schorowani od wdychania pyłów węglowych ludzie pozbawieni są słońca. Wyciągniemy ich na powierzchnię – bo dla nas ważni są ludzie. Żabki zresztą też.

Zdjęcie: Wikipedia

niedziela, 27 lipca 2008

Gospodarzyć na zielono


Da się? Da się! Trzeba tylko chcieć! Niekoniecne są do tego specjalne strefy ekonomiczne i wieloletnie zwolnienia podatkowe dla firm spoza Polski - trzeba za to wziąć się ostro za wspieranie małych i średnich przedsiębiorstw. Wiadomo, że pewne kwestie, na przykład związane z procedurami rejestracyjnymi, rozwiązuje się na szczeblu centralnym. To jednak powiady prowadzą lokalne Urzędy Pracy, a samorządy, które mają za zadanie wspierać lokalnych wytwórców, często wolą sprowadzać do siebie wielkie hipermarkety, które raczej owym lokalnym biznesmenkom i biznesmenom nie pomagają. Casus Przemyśla, w którym markety sa niemal w ścisłym centrum miasta, a dwa okupują dwa końce jednego mostu (!) jest tu dostatecznie wymowny.

Czasem wystarczy sfinansować porządne szkolenia z przedsiębiorczości i ułatwić dostęp do kredytów na założenie własnej firmy, by biznes zaczął kręcić się sam. Oczywiście nie wolno odpuszczać tym, którzy łamia prawa pracownicze, ale też trzeba pomagać we wdrażaniu techniologii ekologicznych. Szczególną troską należy otoczyć usługi komunalne, chroniąc je przed parcelacją i zapewniając obywatelkom i obywatelom usługi publiczne na wysokim poziomie. Nie ma jednej, jedynie słusznej formy własności - każda z nich jest cenna i w określonych warunkach i branżach to jedna z nich - publiczna, spółdzielcza, komunalna, prywatna - jest lepsza od innych.

Żeby miasto dobrze się rozwijało, potrzebne jest rozsądne planowanie. Jeśli chcemy ubolewać nad tym, że zalewa osiedla mieszkaniowe, możemy nadal budować je na terenach zalewowych. Regulacja rzek jest barbarzyństwem, z którego wycofuje się cały Zachód. Wystarczy ruszyć głową, by zapobiegać tragediom w dużo mniej kosztowny sposób. Na pewno pomoże to w lepszym wyborze miejsc do tworzenia osiedli, a także umieszczania lokalnych biznesów.

Nie mam problemu z faktem, że w okolicy pojawia się jakiś duży zakład. Pozyskiwanie tego typu przedsiębiorstw nie może być jednak priorytetem. Dobra, stabilna gospodarka opiera się na olbrzymiej ilości małych firm, będących bliżej ludzi. Mieliśmy już system, w którym liczyły się wielkie fabryki. Nie zamieniajmy go na ustrój, w którym ich ekwiwalentem będą wielkie markety - tak bowiem jedne, jaki i drugie nie za bardzo w zgodzie.

Niedbałość przy transformacji sprawiła, że padłyt PGRy, a także cała masa przedsiębiorstw. Wystarczy zobaczyć na prawdziwą masakrę w ilości podprzemyskich cegielni. To se ne vrati - warto zatem już teraz budować przestrzeń, w której, np. poprzez darmowy miejski i gminny internet, pojawia się możliwość telepracy czy większej konkurencyjności małych i średnich firm. To także szansa dla rozwoju informatycznego całego regionu - rozwoju w dużo bardziej zrównoważony rozwój.


Fotografia: Wikipedia

sobota, 26 lipca 2008

Nowa energia

Czy aby naprawdę podobają nam się te wielkie elektrownie, które produkują energię z ropy albo węgla? Mało kto lubi życie w ich pobliżu. Teraz jako alternatywę pokazuje nam się atom - tak jakby złoża uranu były niewyczerpalne i było ich na tyle wiele, że każdy ma je we własnym ogródku. Czy naprawdę nie można chcieć czegoś innego? Można, i Zieloni są jedynymi, którzy uczciwie o tym mówią.

O tym, że jesteśmy jedną z najbardziej energochłonnych gospodarek Europy mówi się niewiele. A szkoda, bo jest nad czym się zastanawiać. Zamiast więc zwalać winę na Zachód, który każde nam się dostosowywać do rzekomych "wyśrubowanych norm ekologicznych" (jak donosi "Rzeczpospolita"), lepiej podpatrzeć od nich, jak udaje im się produkować jeszcze więcej od nas, wykorzystując przy tym dużo mniej energii. Rozumiem, że woleliby patrzeć się bezczynnie na zmiany klimatyczne i na ich efekty, do których powodzie na Podkarpaciu, z jakimi mamy do czynienia, śmiało możemy zaliczyć.

Nowoczesne technologie są działką, w którą tak prywatne firmy, jak i państwo nie inwestują u nas zbyt wiele - efektem jest słabość finansowa polskiej nauki i niemożność rozwinięcia przezeń skrzydeł w wielu dziedzinach. Nie trzeba jednak wielkich technologii po to, by chociażby zapewniać przy remontach domów porządną izolację, albo też wymieniać żarówki na energooszczędne. Tego typu działania, gdyby prowadzić je na szerszą skalę, pozwoliłyby utrzymać w ryzach nasze zapotrzebowanie energetyczne. Tego typu działania mogš podejmować samorządy - i właśnie do tego będziemy dążyć.

Sam pamiętam momenty, kiedy brakowało na wsi prądu. Patrzyliśmy się wtedy na położone o rzut beretem miasto, które ów cud techniki posiadało. Teraz jestem bogatszy w wiedzę o tym, jak łatwo można czerpać moc z turbin wiatrowych czy paneli słonecznych. Jeśli chodzi o te pierwsze, czytałem niedawno wypowiedź pewnego angielskiego Zielonego, który odwiedził pole wiatrowe. Okazuje się, że wiatraki nowej generacji są praktycznie bezszelestne, pracują przez 80% czasu i, co ciekawe, nie zabił się o nie jak do tej pory żaden ptak. Powyższe dane zdają się rozwiewać wszelkie wątpliwości co do tego, że jest to atrakcyjna alternatywa dla brudnego węgla albo podkarpackich rafinerii u podnóża Karpat.

A poczciwe panele? Także i tu zachodzi coraz większy postęp - Rosjanie wynaleźli nawet takie ogniwa, które pracują nawet w pochmurną pogodę i, uwaga, w nocy! Rozpowszechnienie tej technologii mogłoby jeszcze bardziej podwyższyć ich atrakcyjność. Widać bowiem, że jest to kolejna inwestycja, w ostatecznym rozrachunku przynosząca oszczędności w kieszeniach. Nie mówiąc już o tym, kiedy ogrzewają one pompę wodną i oszczędzają np. potrzebny do podgrzewania H2O gaz.

Zielona wizja idzie dalej - a przy tym jest realna. Pragniemy, by każda i każdy z nas był producentką i producentem energii. To jest naprawdę możliwe - czasem będziemy produkować mniej, czasem więcej. Jeśli połączyć nasze domostwa inteligentną siecią energetyczną, ewentualne nadwyżki można by było sprzedawać - i vice versa, kupowalibyśmy energię wtedy, kiedy sami nie dalibyśmy rady wytworzyć jej dostatecznie dużo. To system demokratyczny, w którym znika groźba monopolizacji lokalnego rynku przez jakikolwiek zakład energetyczny. Dosłownie uwalnia energię - i oddaje nam ją w nasze ręce.

Dlatego nie dajcie się zwieść, kiedy będą wam zachwalać atom. Będą mówić, że jest tańszy - pamiętajcie, że to tylko z powodu budżetowych subwencji, za które wszyscy musimy płacić. Że jest ekologiczny - po czym zapomną wspomnieć o radioaktywnych odpadach. Że jest bezpieczny - tylko dziwnym trafem przemilczą już co najmniej cztery-pięć mniej lub bardziej poważnych awarii w Europie w tym roku. Uwierzcie w to, że zielona wizja może przynieść wam realne oszczędności i bezpieczeństwo. Dużo większe niż oferowane przez budowę ropociągu tylko dlatego, że nie jest z Rosji. Podkarpaciu słońca, wiatru i wody nie brakuje, czego Solina zdaje się być najlepszym przykładem.

Zdjęcie: Wikipedia

piątek, 25 lipca 2008

Śmieci mogą być zielone

Dziś bardzo krótko, bo kiedy piszę jest już dostatecznie późno, by myśleć o śnie. Traktujemy śmieci z pobłażaniem - albo wyrzucamy je gdzie popadnie (i potem dziwimy się, że konary drzew okupują foliówki, a lasy nie sprawiają nam takiej frajdy, jak powinny), albo spalamy i mamy brudne powietrze. Polska nie realizuje unijnych wymagań, dotyczących recyklingu. Czas zacząć, bo to oszczędność pieniędzy i spora ulga dla przyrody.


Recykling nie może być fikcją. Im bardziej skuteczny, tym mniej surowców musimy wydobywać z ziemii i przetwarzać, co kosztuje czas i pieniądze. Zacznijmy myśleć o wysypiskach śmieci jako wielkich kopalniach do odzysku. Akurat te kopalnie wypadałoby jak najszybciej wyeksploatować, bo powierzchnia wysypisk niebezpiecznie rośnie. Problem widać zresztą już w naszych miastach - w Niemczech na przykład są miasta, gdzie małe, uliczne kosze na śmieci mają trzy przegródki, osobne na szkło, plastik i papier. Czemu zatem zużyta gazeta ma gnić na wysypiku, skoro może być wykorzystana, dajmy na to na papier makulaturowy? Czemu butelka nie może znów stać się butelką?



Teoretycznie nie brzmi to na palący problem polityczny. Do czasu, aż fetor wysypisk nie zacznie doskwierać okolicznym mieszkankom i mieszkańcom, a wyjściem z sytuacji nie będą spalarnie. Ów nowy pomysł, jakaś kolejna, nieekologiczna moda, skutkuje tym, że ze wspomnianego papieru czy butelki nie zostaje nic. Poza średnio przyjemnym dymem. Żeby zatem znów wytworzyć gazetę czy butelkę, musimy wykorzystywać stale nadwątlane przez nas zasoby ziemskie. Tym samym proces dewastacji planety przyspiesza, i to bez jakiegokolwiek dobrego wytłumaczenia.


Wolimy zatem żyć w czystym otoczeniu. Zalecamy zatem pilnowanie lokalnych spółdzielni mieszkaniowych czy też deweloperów, by stawiali kontenery do recyklingu. Radzimy nie umieszczać starych gum do żucia gdzie popadnie - nie mówiąc już op bateriach. Skupy makulatury można wykorzystywać, tam gdzie jeszcze są. Popatrzmy zresztą na fakt butelek zwrotnych - czyż to nie wygodny wynalazek? Płacimy dzięki temu taniej za piwo (dajmy na to). Aż szkoda, że nie ma już tak szeroko jak niegdyś rozpowszechnionego procederu przynoszenia świeżego mleka na domową wycieraczkę w szklanych butlach. Z tego co wiem, powraca. Bardzo słusznie.


Dobrze też zwracać uwagę na to, w jakich w ogóle opakowaniach podawane są produkty, które kupujemy. Mleko w butli wychodzi ekologiczniej niż to w kartonie. Karton osłonięty jest folią i poziom recyklingu tych opakowań zwiększa się dość powoli. Gadać można by o tym długo, ale sen zmarza, dzień pracowity, kolejny przede mną, a tak w ogóle wyszedł mi dziś mały poradnik dla konsumentki i konsumenta - mam nadzieję, że przydatny.




Fotografia: Joanna Erbel

czwartek, 24 lipca 2008

Oczekujmy więcej!

Samorząd może być tańszy! A zaoszczędzone pieniądze mogą śmiało iść na masowe usieciowienie mieszkanek i mieszkańców. Dobrze to widać po poczciwym Rzeszowie, który jest wymieniany w warszawskiej prasie jako wzór tego, jak zapewnić darmowy Internet. Takiego dobra w stolicy kraju za wiele nie ma jeszcze. Ba, stolica Podkarpacia dużo lepiej poradziła sobie z agresywną reklamą uliczną, co docenili także i Zieloni, pragnąc skopiować tego typu rozwiązania. Jak widać, nie trzeba być wielką metropolią leżącą gdzieś między Paryżem a Londynem. Nic, tylko pogratulować - i chcieć więcej!


Jeśli chcemy potraktować wyzwanie zmian klimatycznych poważnie, musimy przede wszystkim pomyśleć o tym, jak zabezpieczyć przed nimi ludzi. I przy okazji ułatwić im życie. Fundusze termoizolacyjne powinny rozkwitnąć, zapewniając ludziom dostęp do taniego ocieplania domów. Instalowanie ogniw słonecznych pozwala na ścięcie rachunków za prąd nawet o 20%, a poczciwe wiatraki, szczególnie w wietrznych obszarach górskich województwa, mogłyby zapewnić kolejne, dodatkowe źródło energii wielu ludziom. Samorządy powinny wspierać finansowo te inicjatywy, na przykład przy okazji remontów szkół, szpitali czy budynków komunalnych. Bo co do tego, że panele już dawno powinny pojawić się na dachach miejskich ratuszy i wiejskich siedzib Rad Gmin, nie mam najmniejszej wątpliwości.


Udowadnianie przez samorządy czynem, że ekologia może się opłacać i tworzyć egalitarne społeczeństwo jest bardzo istotną kwestią. Przecież większość terenów Podkarpacia to obszary niskiej emisji gazów szklarniowych, dużego zalesienia i niezgorszej dostępności do słońca i wiatru, a więc ekologicznych źródeł energii. Nie tylko tym powinny świecić rozliczne Ratusze. Miast budować koło swych siedzibkolejne parkingi, powinny postawić stojaki na rowery - i zachęcać chociażby swoich pracowników i pracownice do przesiadki. Niegłupim pomysłem byłoby też ufundowanie biletów okresowych na komunikację miejską. Proste? Chyba tak. Kosztowne? Chyba nie.


Skoro mielibyśmy mieć szybki internet, dostępny za darmo dla każdej i każdego, trzeba pomyśleć o jeszcze paru kwestiach. Po pierwsze - jak zapewnić go na obszarach wiejskich? Sieć Wimax, mająca zasięg kilku kilometrów od nadajnika, nie jest kompatybilna z Wifi typowego laptopa, a karta tego typu kosztuje około tysiąca złotych. Sieć Wifi z kolei ma zasięg tylko kilkudziesięciu metrów od nadajnika. Dobrze zatem byłoby promować jednocześnie sieć najnowszej generacji (za rok czy dwa ceny odbiorników spadną bowiem znacząco), a tymczasowo zawsze można na wsi postawić parę nadajników na dachach np. remizy strażackiej czy domu kultury, tworząc tam swego rodzaju infokioski.


Zielony urząd bardzo się lubi z wolnym oprogramowaniem. Ceny sporej grupy laptopów czy też komputerów stacjonarnych mogłyby być nieco niższe (od 100 do 300 złotych, takie są moje szacunki po doświadczeniach z kupowaniem), gdyby Windowsa zastąpił tam Linux. Dobrze skonfigurowany, jest równie intuicyjnym i prostym w użyciu systemem co Windows, a do tego darmowym. Dystrybucja Ubuntu w szkołach czy w urzędach przełożyłaby się na kolejne oszczędności, a także dodatkowo poprawiłaby jakość kultury informatycznej w kraju. Sam mam Linuxa w biurze więc mam pewne podstawy, by tak sądzić.


A mówić można jeszcze długo - na przykład o dwustronnym drukowaniu, szczelnych kranach, energooszczędnych żarówkach... Prozie życia, za  którą idą wielkie idee. Na dodatek ów żywot ułatwiające. Na przykład wprowadzenie do latarni ulicznych czujników ruchu oszczędzałoby znacząco energię (za którą ktoś przecież płaci - ciekawe kto...), a jednocześnie nie obniżałoby poziomu bezpieczeństwa. Miejskie portale w technologii Web 2.0 mogłyby zarówno przekazywać informacje samorządowe, jak i służyć za wirtualne forum wymiany myśli. Wirtualne przedstawicielstwa w Second Life i innych komputerowych grach sieciowych dawałyby szansę na promocję miast i wsi w zupełnie nowej przestrzeni - cyberprzestrzeni... Pomysłów jest multum, ważne, by wcielać je w życie.

środa, 23 lipca 2008

O polityczności jedzenia

Wydawać by się mogło, że nie ma wiele polityki w tym, co znajdujemy na swoich talerzach. Nic bardziej mylnego. Kiedy narzekamy na drożejące ceny paliwa, a analitycy opowiadają nam o tym, jak z tego tytułu rosną ceny żywności, brakuje głosu, który powiedziałby - tak być nie musi! Podobnie jak trudno jest przedrzeć się z komunikatem o wadach żywności modyfikowanej genetycznie, traktowanej jak prawdziwe zbawienie dla rynku. Mieszkanki mieszkańcy Podkarpacia są poniekąd na forpoczcie walki z GMO, bowiem to właśnie tutaj światowe koncerny, jak doniósł tygodnik "Newsweek", zdecydowały się na prowadzenie eksperymentalnych upraw. Upraw, które szczególnie w tym regionie nikomu są niepotrzebne.


Dlaczego? Odpowiedź jest prosta - tu żywności nie brakuje. Ryzyko alergii, a także krzyżowania się z formami naturalnymi są dostatecznymi powodami, by tego typu eksperymenty nie odbywały się tak tu, jak i nigdzie. Sejmiki wojewódzkie nie po to uchwalały, że chcą być strefami wolnymi od GMO, żeby je teraz bezczelnie lekceważono. W całej historii o tego typu pomysłach nie chodzi bowiem o dobro ludzkości, ale o zwykły zysk. Rośliny zmodyfikowane często bywają bezpłodne, co zmusza rolników do ponownego kupowania nasion i podraża koszta. Nikt też nie odpowie za to, że wpuszczona w ekosystem mutacja nie rozpleni rośliny tak bardzo (czyniąc ją odporną na szkodniki), że stanie się zwykłym chwastem? Podobnych wątpliwości jest całkiem sporo i warto o nich pamiętać.


Nie o tym jednak będzie tu mowa. Rozpatrzmy kwestię korelacji między wzrostem cen benzyny a żywności. Czy tak być musi? Niekoniecznie. Sporą część produktów przywozimy bowiem z daleka (owoce tropikalne, a nawet mleko z fabryk poza województwem), co generuje koszty transportu, o gazach szklarniowych nie mówiąc... Skoro tak, odpowiedzią powinno być wpieranie lokalnej produkcji i konsumpcji. Wydaje się to dość logiczne, bowiem redukuje koszty przewozu. Dodatkowo zapewnia zajęcie i stabilny rynek zbytu dla lokalnych rolników. Polskie rolnictwo ma to do siebie, że jest całkiem ekologiczne - z małą ilością używanych nawozów, a także małą powierzchnią gospodarstw, niemal stworzoną do produkcji zdrowej żywności.


W jaki sposób mielibyśmy zapewnić stały rynek zbytu? Tu pojawia się samorząd. To do jego obowiązków należałoby np. zawieranie kontraktów z lokalnymi kooperatywami, produkującymi zdrową żywność. Skoro to w jego rękach są szkoły i szpitale, może przeforsować wycofanie z ich sklepików i stołówek wszelakich fast-foodów i zastąpienie ich zdrową, organiczną żywnością. System naczyń wiązanych mógłby sprawić, że dzięki temu ludzie  jedliby zdrowsze jedzenie, a tym samym mniej chorowani, np. na otyłość. Zmniejszyłoby to koszty opieki zdrowotnej, co w dzisiejszych czasach nie jest bez znaczenia. Tak oto jedna, prosta decyzja może oddziaływać na mnóstwo dziedzin życia.


Brońmy zatem lokalnych odmian warzyw i owoców - stanowi to o naszym bogactwie biologicznym! Nie twórzmy wielkich gospodarstw rolnych, na których sadzi się monokultury - zysk może być wówcas dużo bardziej płonny, szczególnie w wypadku dajmy na to zarazy. Zamiast tego powinniśmy tworzyć warunki do możliwości zaistnienia czegoś takiego jak w Paryżu - tam już kilkanaście tysięcy osób ma podpisane umowy z rolnikami i raz na tydzień dostaje kosze ze zdrową żywnością, w tym, jeśli ktoś sobie tego zażyczy, jajkami i mięsem. Gdyby tego typu model przeszczepić do Polski nie wątpię, że sporo "miastowych" by się na niego skusiło. To wszystko może stworzyć nową wieś - ekowieś na miarę XXI wieku!

wtorek, 22 lipca 2008

Przygoda z przyrodą

Miastu trochę przestrzeni się przydaje. Kiedy wokół niego i w nim samym nie brakuje parków i zieleńców, wtedy choć trochę łatwiej jest odetchnąć od spalin albo pośpiechu charakterystycznego dla miasta. Można wziąć koc i zrobić ze spotkania ze znajomymi porządny piknik, albo opalić się letnią porą. Wypad do lasu może stać się okazją do zobaczenia jakiego zwierza, a kto wie, czy później nie spotka się go w miejskim parku? W końcu dzięki działalności człowieka dzikie gatunki różnego sortu głupieją i zapędzają się tam, gdzie z reguły nauczyły się nie zapędzać...


Warto zatem porozmawiać o nieco innej kwestii - o sprawiedliwości ekologicznej. Co ona oznacza? Że dbamy o pozostawienie planety w dobrym stanie nie tylko dla własnej, egoistycznej potrzeby, ale też dla dobra następnych pokoleń i stworzeń, które już ją zamieszkują. Mając do dyspozycji naturę, która jest w dużo bardziej nienaruszonym stanie niż ta na Zachodzie, na przykład nieuregulowane rzeki, powinniśmy się tym szczycić. Tymczasem myślimy o ich regulowaniu, podczas gdy nasi sąsiedzi płaca miliony euro na przywrócenie ich do do stanu przed ludzkiej ingerencji. Na Podkarpaciu mamy Zalew Soliński - dobrze, że tyle wystarczyło.


Solidarność powinna nas łączyć także ze światem zwierząt. Nie oznacza to masowego przechodzenia na wegetarianizm, ale już ograniczenie spożywanych mięs, szczególnie tych tłustszych, ma doskonały wpływ zarówno na nasze zdrowie, a także na zahamowanie globalnego ocieplenia. O żywności i jej polityczności napiszę jeszcze trochę wkrótce. Już teraz z kolei warto wspomnieć o nierzadko brutalnych metodach chowu klatkowego, a także mordowania zwierząt w brutalny i głupi sposób, chociażby przy transporcie albo w rzeźni. Coroczny dramat karpi, cisnących się w wąskich baliach z wodą tuż przed Bożym Narodzeniem jest tu kolejnym, nieciekawym przykładem.


Prawa zwierząt to ciekawa kwestia. Przyrodnicy nie wątpią, że rozsądnie prowadzone myśliwstwo jest przydatne, bo w przeciwnym wypadku niektóre pozbawione swych naturalnych wrogów gatunki nadmiernie by się rozprzestrzeniły. Jednocześnie kłusownictwo trzebi liczebność wielu gatunków i prowadzi do zakłócenia kruchej równowagi biologicznej. Zanika bioróżnorodność, która jest cenną wartością w zuniformizowanym świecie. Drobne, rodzinne rolnictwa proces ten jeszcze powstrzymuje, a niewielkie zużycie nawozów pozwala uznać tereny Podkarpacia za całkiem ekologiczne.


Dbajmy zatem o to dziedzictwo jak tylko możemy. To prawdziwy skarb, do którego dostęp ma każdy i każda z nas. To lokata na przyszłość, którą można pokazywać ludziom z całego świata. Nie warto zatem walczyć z pomysłami na ochronę przyrody - to dzięki niej znamy swoje miejsce w świecie i możemy wybrać się na grzyby. Patos i proza życia mieszają się wszędzie tam, gdzie człowiek sąsiaduje z dziką przyrodą. Budujmy zatem drogi tak, aby jak najmniej ją krzywdzić. Korzystajmy z zasobów tak, aby coś jeszcze na miejscu zostało. Nie śmiećmy. Interesujmy się życiem lasu, parku czy łąki. Te parę prostych zaleceń wyjdzie nam wszystkim na zdrowie.

poniedziałek, 21 lipca 2008

W zdrowym ciele zdrowy duch!

Było już o rowerach, było już o chodzeniu na piechotę... Trzeba jeszcze pociągnąć ten temat i płynnie przejść z kwestii czysto transportowych do poziomu jakości życia. Żeby dobrze nam wszystkim się żyło, warto, by miasta i wioski zapewniały pewną infrastrukturę rozrywkową. Im większy ośrodek, tym większe możliwości, ale nie oznacza to, że w małej wiosce jedyną rozrywką może być budka z piwem. Nie chodzi też o tworzenie wielkich inwestycji, które otwiera się z pompą godną wizyty jakiej koronowanej głowy państwa. Chodzi o zapewnienie ludziom minimalnej możliwości samorealizacji - w tym także i fizycznej.


Zrobienie małego skejtparku daje sporą szansę, że młodzi ludzie nie będą rozjeżdżać pomników. Jeszcze większą - że zajmą się deskorolką, a nie będą z nudów rozkwaszać twarzy przypadkowym przechodniom. Co więcej - poczują się doceniani i zaczną dbać o miejsce, które będą traktować jak swoje. Na tym przypadku widać, że oddziaływanie niewielkiej instalacji może wykraczać znacznie dalej niż tylko widziane barierki i inne elementy urozmaicające jazdę. Tak samo z obiektami zachęcającymi do poruszania się po mieście bez zważania na ograniczenia infrastrukturalne - mówiąc prościej - do parkouru. Nie wygląda to może aż tak spektakularnie jak boisko im. Donalda Tuska, ale to już nie moje zmartwienie.


Kiedy kończy się wiek, w którym eksploatuje się place zabaw (chociaż czasem, w ramach powrotu do młodości, używa się je nawet w wieku licealnym), istnieje potrzeba wyszalenia się w jakiś atrakcyjny sposób. Wiąże się to z koniecznością zapewnienia prze władze samorządowe możliwości do takowych szaleństw. Nad rzeką być powinna porządna plaża, z boiskiem do siatkówki chociażby. Przyda się też basen na miesiące zimowe, lodowisko, boisko, korty tenisowe, obiekty do koszykówki, tak kryte, jak i otwarte, do piłki ręcznej... Nie wymagajmy może osobnego boiska do rugby, ale już na przykład stoliki do gry w karty czy szachy w miejskich parkach albo też przygotowane skwerki do gry w boulle...


Tak, wiem, dużo bym chciał. Ale o to właśnie chodzi! W większości wypadków nie są to inwestycje, których realizacja mogłaby doprowadzić gminę do bankructwa. Wspieranie aktywności fizycznej, ale też i bardziej aktywnego spędzania czasu przez osoby starsze (np. właśnie poprzez grę w szachy w miejskim parku, a nie ślęczenie przed telewizorem) może wpłynąć pozytywnie na podkreślane przeze mnie z uporem maniaka relacje międzyludzkie. Skoro młodzi ludzie z przyjemnością umawiają się na basen, z równie wielką przyjemnością mogą zechcieć pograć w siatkówkę na plaży. Szczególnie, jeśli w okolicy nie ma wpisującego oceny do dziennika wuefisty.


Warto zatem przy miejskim i wiejskim planowaniu pomyśleć o tego typu elementach. Najważniejsze budynki moga nawet tworzyć małą dzielnicę, nowoczesną, miejską agorę. Spora część jednak powinna być rozproszona po dzielnicach tak, aby zachęcać ludzi z reszty miasta do odwiedzin obszarów, które w innych okolicznościach w ogóle by nie zobaczyli. Tak czy siak mają służyć mieszkankom i mieszkańcom, wzbogacając krwiobieg miejscowości o tak niezbędną aktywność ruchową. Na zdrowie!

niedziela, 20 lipca 2008

Piesza i pieszy też człowiek

Tu nie trzeba wielu, wyrafinowanych przykładów - chociaż jedne nasunął mi się na myśl. Straszna szkoda, że PKP przy remoncie mostu kolejowego w Przemyślu nie zdecydowały się na zainstalowanie tamże kładki dla pieszych. Ludzie tak czy siak rzekę przechodzić będą, w takim wypadku nielegalnie, a korzyści dla mieszkanek i mieszkańców terenów przy moście kolejowym (możliwość szybkiego przedostania się na miejski bazar czy też w praktyce niemal do ścisłego centrum miasta) byłyby znaczące. Niestety, tak łatwo nie będzie...


Nie wiadomo, ile procentowo osób w Polsce porusza się na piechotę. W Barcelonie - wielkim mieście, po którym zdawać by się mogło chodzić się nie da z powodu odległości, aż 37% ludności wybiera tę formę transportu. Skoro można tam, czemu nie można tu? Przecież miasta i miejscowości na Podkarpaciu nie są jakimiś metropoliami na miarę Mexico City czy innego Sao Paolo, więc wiele zwykłych czynności da się zrobić, hodząc na piechotę. Niestety, zasada "zastaw się i postaw się" jest nadal silna, co prowadzi niekiedy do iście kuriozalnych sytuacji. Nierzadko widać, jak ludzie mieszkający dosłownie kilkadziesiąt metrów od kościoła muszą, koniecznie muszą dojechać na mszę samochodem. Bo pieszo to tak nie wypada...


Może zatem zapewnić jakąś rozrywkę tym, którzy wolą poruszać się siłą własnych mięśni? Doskonałym przykładem kroku w tę stronę jest pomnik Szwejka w Przemyślu - nie musi być wielki, ważne, by stał i sprawiał, że chce się go zobaczyć, bo wokół niego tworzy się klimat. W Warszawie sztuką miejską są zatopione w szkle obrazy Krakowskiego Przedmieścia Canaletta - czy podobny pomysł byłby od rzeczy dajmy na to na przemyskiej ulicy Kazimierzowskiej? Poza tym nie tylko to jest sztuką miejską - można stworzyć szpaler nowoczesnych rzeźb, które nie muszą być robione przez światowe sławy, ale chociażby przez uzdolnione studentki i studentów ASP. 
Istotnym jest zapewnienie dobrej infrastruktury. Najlepiej w jednym stylu. Kiedy zatem chcemy pokazać odwiedzającym piękno swojej miejscowości (obojętne w tym momencie jakiej), powinni zobaczyć w kluczowych miejscach ten sam typ lamp i ławek, mozliwie najlepiej oddających klimat danego terenu. W pewnych miejscach można jednak pozwolić sobie na odrobinę szaleństwa, na przykład na blokowiskach. Tam może pojawić się finezyjna rzeźba czy też nietypowa "mała architektura", która będzie zwabiać do odwiedzenia ludzi z sąsiedztwa i tym samym zwiększać pole społecznych interakcji. Największym zagrożeniem jest bowiem alienacja, która uniemożliwia nawiązywanie ciekawych, a czasem po prostu przydatnych więzi społecznych. Takie miasto jak Przemyśl stać na swój Dotleniacz.


Poruszanie się na piechotę jest prostym sposobem na to, by powietrze było choć trochę czystsze. Wydaje nam się niekiedy, jeśli nie mamy porównania z większymi miastami, że odległości pomiędzy poszczególnymi miejscami są dość znaczne. Sam nierzadko, gdy uciekł mi autobus, szedłem pieszo z domu w Buszkowicach do liceum na Słowackiego. Zajmowało mi to 45 minut. W Warszawie w takim samym tempie byłbym w stanie przejść raptem odległość między metrem Politechnika a Racławicką, może ciut dalej. Pokazuje to, że przejście niemal całego miasta w małej miejscowości przestaje być tak spektakularne, kiedy przymierza się to z większymi miastami.


Czas zatem chodzić - tak na spacery, jak i po zakupy czy do szkoły. Na pewno wyjdzie na zdrowie.

sobota, 19 lipca 2008

Pedałowanie i jego perspektywy

Może nie takie, jak na zdjęciu z tegorocznej Parady Równości, ale jednak ma. Tego typu konstrukcje nadają się na wielkie okazje, natomiast zwykły, niepozorny rower poza wielkimi aglomeracjami bywa zupełnie przez miejskie władze olewany. To dość mocne słowo, ale mogę o tym powiedzieć także przez pryzmat Przemyśla. Nie widać tu myślenia o tym, że jednoślady mogą zmniejszyć natężenie ruchu i ułatwić życie mieszkankom i mieszkańcom. Ba, promować turyzm i zdrowy tryb życia! Mówić o tym można sporo, zatem na przykładzie miasta nad Sanem najlepiej pokazać, o co chodzi w zielonej polityce miejskiej, nakierunkowanej na zrównoważony rozwój i ekologiczny transport.


Rowery nie muszą się kojarzyć bądź to ze środkiem komunikacji używanym na wsiach (chociaż nie da się ukryć, że osoby tamże korzystające z jego uroków trzeba pochwalić), czy też z wycieczkami po wertepach i dzikiej głuszy - choć oczywiście i to swój urok ma. Dwukołowiec to pojazd uniwersalny i całkiem nieźle może sprawować się w mieście - wystarczy dać mu szansę. Przede wszystkim promując go jako środek poruszania się osób młodych. Aż dziw bierze, że przy gimnazjach i liceach nie stoi mnóstwo stojaków rowerowych, które mogłyby być wykorzystywane przez uczniów i nauczycieli. Zamiast tego starsze roczniki wolą obijać się samochodami, parkując tuż pod szkołą. Tak przecież być nie musi!


Zobaczmy zatem, gdzie ścieżki rowerowe wydają się najbardziej oczywiste. Z całą pewnością wzdłuż drogi do Medyki, czyli na ulicach 3-go Maja, Jagiellońskiej, Dworskiego, Mickiewicza i Lwowskiej, aż do Medyki. Następnie należałoby puścić długą linię wzdłuż Sanu, umożliwiającą dojazd do Krasiczyna z jednej, a do Radymna - z drugiej strony. Dodatkowo włączyć w plan ulicę Słowackiego, co najmniej do wysokości cmentarza, centrum miasta, a także dojazdy do Monte Cassino, Lipowicy, Kopca Tatarskiego i liceów - drugiego i czwartego. Dzięki temu planowi minimum powstałyby bezpieczne szlaki komunikacyjne, zachęcające do aktywności fizycznej i do rezygnacji z używania samochody. Gdyby jeszcze w newralgicznych miejscach postawić stojaki i wehikuły do wypożyczania, tak jak ma to miejsce w Paryżu czy Londynie, to bardzo możliwe, że w parę tygodni problemy komunikacyjne miasta zniknęłyby jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.


Czy tego typu pomysły są realne? Jak najbardziej! Dodatkowo wpłynęłyby pozytywnie na wizerunek miasta i zachęciłyby ludzi do przyjeżdżania i korzystania ze ścieżek ile wlezie. Nie muszę chyba dodawać, że idą za tym pieniądze i prestiż, a o tym marzy chyba każdy samorząd. Udany eksperyment mógłby stać się zachętą dla posostałych miejscowości w regionie do podejmowania podobnych działań. Gdyby było ich dostatecznie dużo, można by nawet pomyśleć o integracji systemów i o rowerostradach z prawdziego zdarzenia. Tego typu pomysły naprawdę nie są najdroższymi inwestycjami na świecie, a pomagają zaoszczędzić ludziom pieniądze. Po kupnie roweru bardzo szybko okazuje się, że dużo mniej wydaje się na benzynę czy na bilety komunikacji miejskiej, że o taksówkach nie wspomnę.


Byłoby miło doczekać realizacji tego typu pomysłów. Im szybciej, tym lepiej - dla naszych portfeli i kondycji fizycznych!

piątek, 18 lipca 2008

Żyć i przeżyć bez samochodu

Niewykonalne? Nie da się ukryć, że może się wydawać to trudne - szczególnie na niektórych rzadko zaludnionych obszarach, na przykład w Bieszczadach czy też między Rzeszowem a Dębicą. Nie oznacza to jednak, że jest to niemożliwe. Dobra siatka połączeń kolejowych, jak również rozwój siatki połączeń autobusowych mogą sprawić, że mało komu, przy drożejących cenach benzyny i smrodliwości produktu, szmuglowanego przez granicę z Ukrainą, będzie chciało się włączać silnik.


Kiedy mieszkałem pod Przemyślem, Miejski Zakład Komunikacji zlikwidował parę linii, w tym numer 6 do Żurawicy i popularną "siódemkę" do Wyszatyc. Szczęśliwie dla mieszkanek i mieszkańców tych miejscowości pozostała jakaś alternatywa - przemyski PKS. W ostatnich latach pojawili się mali przewoźnicy, oferujący kursy do jeszcze dalszych miejscowości. Mimo to bilety nadal nie należą do najtańszych, co poddaje w wątpliwość twierdzenie, że konkurencja zawsze i wszędzie zbije ceny. Do niedawna bilet miesięczny na jedną trasę w mieście był niemal tak drogi, jak ten sam bilet miesięczny w Warszawie - przy czym ten stołeczny umożliwiał poruszanie się po całym, ponad półtoramilionowym mieście. Abstrahując tu od efektu skali widać, że podobna cena przy niższych średnich zarobkach nie zachęca aż tak bardzo do przesiadki w komunikację miejską.


A jednak warto! Powoli, ale skutecznie unowocześniany jest tabor w miastach, a powstające w nich korki uzmysławiają ludziom, że samochodów bywa za dużo. Nikt nikomu nie chce ich zabierać, ale nadal polityka miejska w województwie służy raczej tworzeniu parkingów niż na przykład fundowaniu raz w roku, na dzień bez samochodu, darmowych przejazdów miejskimi autobusami. Największym miejscowościom, takim jak Rzeszów, Stalowa Wola czy Przemyśl, tramwaj wcale by nie wadził, być może nie byłoby go zbyt wiele, ale z pewnością mógłby rozładować nieco tłok w godzinach szczytu. Sami mieszkańcy i mieszkanki mieliby z tego tytułu jakąś radość, a jeśli by dajmy na to składy przybrały zabytkową formę to kto wie, w jaki sposób wpłynęłoby na koloryt i atrakcyjność podkarpackich miast?


Nie ma co tu dużo się rozpisywać. Na pewno trzeba wspomnieć o tym, że TIRy powinny iść na tory. Za obopólną korzyścią - obecnie tak czy siak nie mogą jeździć w pewne, określone prawem dni w roku, zatem miast obijać się po motelach czy też klucząc przed policją po polnych drogach, spokojnie odpoczywaliby, jadąc przez kraj, korzystając z trakcji kolejowej. PKP z kolei nieco by na tym procederze zarobiło i być może miałoby więcej pieniędzy na nowsze, szybsze pociągi albo na remont torowisk. Mało zresztą kogo cieszy jazda do rodziny obok wielkiej ciężarówki, utrudniającej wyprzedzanie, która swoim ciężarem w gorące dni prowadzi do powstawania kolein w jezdni.


Jest oczywistością, że bez inwestycji w sieć kolejową nie będzie łatwo przekonać ludzi do tej formy transportu. Kiedy jednak widzą oni nowe, schludne autobusy, zaczynają się przyzwyczajać do takiej formy komunikacji w mieście. Podobnie może być zatem także z kolejami w kontekście międzymiejskich wojaży. Każdy ceni sobie swój czas i pieniądze - jeśli zatem pokazać, że PKP to dobra inwestycja, a na dodatek bardziej czysta i ekologiczna, to zmiana nastąpi. Trzeba jednak włożyć w to mnóstwo pracy, bo dla wielu własne cztery kółka nie są symbolem brudnego powietrza, ale własnego statusu materialnego. Zmiana mentalności, o czym była tu mowa, odbywa się w szkołach. A te, jak wiadomo, podlegają samorządom. Zatem jeśli ktoś będzie mówił, że lokalne władze nie mają na gusta komunikacyjne wpływu, łatwo będzie ową tezę obalić.


Fotografia: Joanna Erbel

czwartek, 17 lipca 2008

Demokracja dla ludzi


Wyobraźcie sobie następującą sytuację - dowiadujecie się o spotkaniu gminnym, na którym będzie dyskutowany podział pieniędzy publicznych na lokalne potrzeby. Wiecie dobrze, że przydałoby się w końcu dociągnąć do wsi kanalizację, zanim postawi się drogę, na którą nalegają lokalni "wpływowi". Rozkopywanie drogi pod rury to prawdziwa mordęga i dodatkowe koszty, które przecież mogłyby sfinansować przedszkole, którego pomimo obietnic nadal nie ma. Idziecie zatem na zebranie, wykładacie argumenty i po żarliwej dyskusji wasz wniosek przechodzi jako zlecenie do wykonania do Rady Gminy. Związana przepisami, nie ma możliwości zmienić przeznaczenia tych pieniędzy, np. na służbowe komórki.




Utopia? Nic z tych rzeczy! To wieloletnia rzeczywistość funcjonowania demokracji bezpośredniej w Porto Alegre, brazylijskim mieście, które dla alterglobalistek i alterglobalistów stało się prawdziwym wzorem. Dzięki samorządowej działalności Partii Robotników obecnego prezydenta tego kraju, Ignacio Luli da Silvy, tamtejsze mieszkanki i mieszkanki przez kilka lat w pełni samodzielnie decydowali o podziale lokalnych funduszy. Najpierw samorząd przeprowadził akcję edukacyjną, a następnie przygotował grunt do zgromadzeń, w których udział mógł wziąć każdy i każda z osób zamieszkałych na danym obszarze. Szczebel dzielnicowy przydzielał punkty priorytetu poszczególnym, zaproponowanym przez uczestniczących kwestiom, a następnie wysyłał delegatki i delegatów na zgromadzenie wyższego szczebla - do ogólnomiejskiego włącznie. Poprzez dyskusję ustalano końcową alokację funduszy, która była wiążąca dla władz miasta. Dla wyjaśnienia dodam, że aglomeracja ta liczyła sobie 1,3 miliona osób...




Efekty? Porto Alegre miało dużo niższe współczynniki analfabetyzmu i umieralności noworodków, za to więcej wyasfaltowanych dróg. Do dyspozycji ludzi był cały budżet miasta. Nie zanotowano żadnych problemów finansowych, a potrzeby sygnalizowane przez społeczności były rozwiązywane, w miarę możliwości finansowych, na bieżąco.




Czy coś podobnego mogłoby zadziałać w Polsce? Oczywiście! Działa w wielu miastach w obu Amerykach, Europie, Azji i Afryce, w wielu kulturach, istotnie od siebie się różniących. W Europie Zachodniej i Ameryce Północnej największymi orędownikami oddawania władzy samorządowej w większym niż do tej pory zakresie ludziom są Zieloni i formacje wolnościowe. Na ten temat powstała już nawet literatura popularnanaukowa, a bodaj najlepszą publikacją jest ta, wydana w ramach "Linii Radykalnej" krakowskiego ha!artu, autorstwa Rafała Górskiego.




Jeśli ktoś ma wątpliwości, zawsze można zacząć od mniej spektakularnych działań. Zobaczmy, jak działa swobodne wydawanie 10% gminnego budżetu, a potem stopniowo ów zakres rozszerzajmy. Wprowadźmy wysłuchania publiczne z prawdziwego zdarzenia, a nie wspierajmy podejmowanie decyzji za kotarą, pośród koterii wielkich interesów i lokalnych wpływów. Bez upodmiotowienia ludzi nie ma co nawet marzyć o społeczeństwie obywatelskim z prawdziwego zdarzenia. Trudno mieć pretensje o to, że ludzie nie głosują w sytuacji, kiedy nie mają poczucia, że cokolwiek od nich zależy.




Sam model samorządu w naszym kraju należy wziąć pod lupę. Nie mam wątpliwości, że im więcej spraw da się załatwić na poziomie lokalnym, tym lepiej. Jednocześnie jednak same lokalne władze muszą być do tego dobrze przygotowane. Należy rozważyć, czy powiaty są nam aby niezbędnie do życia potrzebne i czy nie lepiej by było, gdyby burmistrowie i prezydenci miast byli wybierani poprzez Radę Gminy, co zapobiegałoby zupełnemu jej przytłumieniu przez wybór nie wizji i programów, ale sympatycznych, niewiele mówiących twarzy. Są to kwestie dyskusyjne, ale bez ich poruszenia w publicznej debacie będziemy ubożsi o refleksję na temat roli samorządności w globalizującym się świecie.

środa, 16 lipca 2008

Zielone płuca dla każdego

Czym byliby Zieloni bez ekologii? Niczym! Jest o czym mówić na Podkarpaciu - to w końcu teren bardziej rolniczy niż przemysłowy, bardziej dziewiczy niż tknięty ludzką ręką. Legenda czystych Bieszczad i ich aury przyciąga turystki i turystów, ale tereny Bieszczadzkiego Parku Narodowego to nie jedyne cudowne miejsce, które warto odwiedzić. Beskidy i położony tam Magurski PN to również niebanalne (i niekoniecznie oblegane) pomysły na wakacje, a w odwodzie czekają cudowne lasy Pogórza Przemyskiego, niezapomniany, pagórkowaty krajobraz Rzeszowszczyzny czy też Kotlina Sandomierska z miejscem połączenia Sanu i Wisły.


Wymieniać można sporo - a wśród opcji do zwiedzania z całą pewnością atrakcją może być przejazd kolejką wąskotorową z Przeworska do Dynowa - ale nie o to chodzi. Mając świadomość istnienia tylu wyjątkowych miejsc, można by sądzić, że będą one aktywnie chronione. Obszarów parkowych nie brakuje, ale już na przykład jakość wody w rzekach pozostawia nieco do życzenia. Przez lata było z tym faktem coraz gorzej - dziś, także dzięki pieniądzom unijnym, cieki wodne znów zaczynają nadawać się do użytku. Dobrym znakiem jest otwarcie w tym roku plaży w Przemyślu na Zasaniu. Praktycznie brak tu hałasu lotniczego, za to na terenach przygranicznych problemem jest używanie taniej, ukraińskiej benzyny, zawierającej więcej niż rodzima szkodliwych sunstancji.


Co można poprawić? Jak zwykle należałoby zacząć od ludzkiej świadomości. Potrzeba wiedzy i zrozumienia, że czyste środowisko to nie tylko ładny krajobraz, ale inwestycja w zdrowie i wysoką jakość życia. To także nasza zbiorowa odpowiedzialność, której zdaje się brakować wszystkim tym, którzy zostawiają śmiecie w lesie czy nad rzeką albo też palą łąki na wiosnę tudzież latem (nierzadko nawet nieużytki!).


To także jeden z elementów egalitarnej polityki. Nie każdego stać na bilet do kina czy do teatru, nie każdy zresztą - co w wypadku województwa, w którym większość mieszkanek i mieszkańców żyje na wsi dziwić nie powinno - ma wiele możliwości, żeby wyrwać się od terroru telewizora. Wypad do lasu czy nad rzekę jest zatem dużo bardziej pożądaną formą odpoczynku niż napełnianie mięśnia piwnego. Utrudnianie dostępu do takiej rozrywki - podczas której ludzie, niezależnie od płci, wykształcenia czy statusu materialnego wspólnie spędzają czas - jest zachowaniem noszącym wszelkie znamiona aspołecznego. Lokalne akcje proekologiczne powinny zwiększać świadomość tego faktu.


Bardzo potrzebny jest Turnicki Park Narodowy. Aż dziw bierze, że nie udało się go powołać na początku lat 90. XX wieku. Ze względów przyrodniczych ten podprzemyski obszar jest bezcenny, gdyż leży na przecięciu terenów leśnich i zaczątka roślinności stepowej. Dużo bardziej rozbudowane uzasadnienie mogliby przygotować przyrodnicy i przyrodniczki, natomiast ja patrzę się na pomysł jako podwójny zysk. Nie dość, że zapewniamy w ten sposób pełną ochronę cennego obszaru (najnowsze projekty idą na rękę mającym pewne wątpliwości społecznościom lokalnym), to dodatkowo dla wielu stanowiłby ów obszar kolejną atrakcję turystyczną, która z pewnością pomogłaby gminie Bircza, Przemyślowi i całemu województwu w zrównoważonym rozwoju.


Trzeba też koniecznie zacząć dbać o zieloną przestrzeń miejską, a nie traktować jej jedynie jako teren tymczasowy, zamrożony na biznesowe inwestycje. Przeżyłem szok, gdy zobaczyłem, że teren skwerku na przemyskiej ulicy Jagiellońskiej został oddany pod kolejną galerię handlową. Miał tam już być fast food, ale szczęśliwie do tego nie doszło. Jasne, że skwerek był zaniedbany - ale władze miasta niewielkim kosztem mogły go zrewitalizować, posadzić różnokolorowe kwiaty, odnowić fontannę... Niestety, wygrało robienie interesów - i to w mieście, które na brak miejsc do zakupów, w tym położonych praktycznie w centrum miasta supermarketów narzekać nie może.


Widać zatem, że droga do prawdziwie Zielonego Podkarpacia jest długa i kręta. Miejmy nadzieję, że unijne pieniądze ją ułatwią, a nie staną się przykrywką do modernizacji za wszelką cenę, niszczącej dziedzictwo przyrodnicze województwa. Droga S19 czy regulacje rzek mogą być takimi punktami zapalnymi. Przy mądrym planowaniu i świadomości tego, że ekologia może tworzyć miejsca pracy możemy zajść dużo, dużo dalej niż ślepo powielając błędy państw, które obecnie wydają miliardy euro na odbudowę chociażby resztek z tego, co niegdyś posiadały.

wtorek, 15 lipca 2008

Płeć, gender, polityka


Popatrzcie na Wasze Rady Miasta, Powiatu albo na podkarpacki sejmik. Ile procent osób tam zasiadających to kobiety? Niewiele - daleko od 50%, jakim średnio są w społeczeństwie, daleko mniej nawet niż 40%, będące naturalnymi widełkami udziału każdej z płci w życiu społecznym, uwzględniające potencjalne różnice kompetencji. Problem w tym, że to właśnie kobiety są lepiej wykształcone od mężczyzn, więc siłą rzeczy, gdyby przyjąć kryterium wiedzy, na wszelakich szczeblach władzy powinno ich być dużo mniej. Niestety, na skutek utartych stereotypów kobiety raczej zamyka się w domach niż pozwala się im realizować.




Rozgorzała dyskusja na temat urlopów macierzyńskich. Rząd PO chce je zwiększyć i tym prostym sposobem jeszcze bardziej osłabić pozycję kobiet na rynku pracy. By przełamać ten zaklęty krąg, niezbędny jest urlop rodzicielski dzielony na dwójkę rodziców. Przy spełnieniu takich warunków, znanych z państw skandynawskich, znacząco zmienia się pozycja kobiety i mężczyzny. Teraz jest ona traktowana jako gorsza alternatywa z powodu faktu, że może mieć dziecko i długo być poza pracą. Kiedy pracodawca nie miałby wyboru i tak czy siak pracownica/pracownik miałby wolne, wówczas nie zwracałby tak dużej uwagi na płeć.




To tylko jedna z kwestii polityki gender mainstreemingu, którą Zieloni mają na sercu. Jest też temat "gender pay gap" - kobieta w naszym kraju zarabia 15% mniej niż mężczyzna na tym samym stanowisku. Olbrzymim problemem są sfeminizowane zawody, takie jak nauczycielki czy pielęgniarki, traktowane przez kolejne władze po macoszemu jako "niemęskie". Molestowanie seksualne nie jest zjawiskiem niespotykanym, co widać najlepiej przy okazji seksafery w Samoobronie czy kontrowersji związanych z prezydentem Olsztyna. Wiedza o życiu seksualnym, oferowana przez szkoła, nie idzie z duchem czasu, a prawo kobiety do wyboru (jeśli nie ma pieniędzy), pozostaje czysto iluzoryczne.




Dobrze, a co ma to wspólnego z Podkarpaciem i gdzie leży tu lokalna specyfika, którą powinniśmy odnaleźć? Mając do czynienia z lokalnym konserwatyzmem i tradycyjnym pojmowaniem ról płciowych, ciężko jest tu zmieniać cokolwiek na szczeblu lokalnym. Nie znaczy to jednak, że jest to niemożliwe. Małym krokiem naprzód byłoby powołanie wojewódzkiego pełnomocnika tudzież pełnomocniczki do spraw równego statusu. O podobne stanowisko na Górnym Śląsku walczą tamtejsi Zieloni 2004 do spółki z Partią Kobiet. Tego typu instytucja pomogłaby tysiącom kobiet, poniżanych w miejscach pracy czy bitych w domach dużo lepiej, niż urząd centralny. Mają pod swoimi skrzydłami mniejszy teren, a zatem większa jest szansa na dostrzeżenie patologii i jej eliminację.




Lokalny samorząd może inicjować, np. poprzez lokalne urzędy pracy, programy skierowane na wkluczanie kobiet na rynek pracy. Zapewniając dobrą sieć publicznych, przystępnych cenowo przedszkoli, umożliwia kobietom pogodzenie ról zawodowych i opiekuńczych. Prowadząc akcje społeczne na temat partnerstwa w relacjach międzyludzkich, prowadzi do odcziążenia kobiet od prac domowych i likwidowania szkodliwych stereotypów, mówiących np. o "typowo męskich" zawodach. Społeczność, w której nie ogranicza się możliwości z powodu różnicy płci, rozwija się w dużo bardziej zrównoważony, harmonijny sposób.




Nie jest tu łatwo z kwestiami płci. Prezydent Rzeszowa, pan Ferenc, ma pretensje do pana Napieralskiego, szefa SLD, że jest antyklerykalny, a on nie będzie, bo mu się dobrze z duchownymi współpracuje. Taka deklaracja z ust człowieka lewicy brzmi kuriozalnie - jeśli z kolei dla większości "lewicowych" i "centrowych" kandydatów w niedawnych wyborach uzupełniających do Senatu prawo kobiet do aborcji nie było oczywistością (a zdarzali się nawet jego gorliwi przeciwnicy, jak Jan Kułaj z PD czy też kandydat PPP), to widać wyraźnie, że jest to trudny teren do prowadzenia progresywnej polityki. Mało kto zdaje się zauważać, że także i tu żyją jeszcze osoby młode, także całkiem nieźle wykształcone, które chcą wpuścić tu więcej powietrza. Warto o tym pamiętać, odważnie proponując rozwiązania, o których mówimy także i na tym blogu.

poniedziałek, 14 lipca 2008

Kultura to przyszłość


Pisałem już o tym małe co nieco. Pora jednak zaproponować parę bardziej konkretnych propozycji dla regionu. Każdy wie (i mam nadzieję nie trzeba tu nikogo przekonywać), że bez kultury życie człowieka jest dużo uboższe. Dysproporcje w rozwoju Polski widać także i w tej działce - co lepsze, otwierające na świat imprezy odbywają się w wielkich miastach albo turystycznych kurortach. Tam, gdzie nie ich nie ma, życie duchowe ogranicza się do nierzadko li tylko do kościołów. Cała sytuacja przypomina zaklęty krąg, w którym miasta, organizujące wielkie eventy robią ich coraz więcej i coraz bardziej w ten sposób przyciągają do siebie spragnionych wrażeń estetycznych turystów. I tak w koło Macieju...




Jest szansa na to, by było inaczej. Najważniejsze ośrodki na Podkarpaciu muszą przestać bać się inwestować w rozporopagowanie samych siebie w Polsce i na świecie. Powoli zaczął do tego dojrzewać Lublin - ale to już inne województwo. Poza billboardową promocją odbędzie się tam Festiwal Inne Brzmienia, a ten z pewnością zachęci do przyjazdu ludzi z całego kraju. Skoro po Festiwalu "Galicja" widać już, że może na sobie skupić całkiem spore zainteresowanie medialne (z wejściami w ogólnopolskim paśmie TVP Info włącznie), pora iść za ciosem.




Żeby jednak rozwijać tego typu imprezy w zrównoważony sposób, samorządy muszą zapewnić szeroki udział mieszkanek i mieszkańców - także tych, których nie stać na szeroką partycypację w życiu kulturalnym. Darmowy wstęp na przynajmniej część z wydarzeń danego festiwalu, ale też stała pula finansowa, przeznaczona na wyjścia do kina czy do filharmonii w Rzeszowie dla osób żyjących poniżej minimum socjalnego to ważny element dbania o rozwój społeczny. Alternatywą dla takiego rozwiązania może być dalszy rozwój rozwarstwienia, będącego idealną pożywką dla populizmów wszelakiej maści.




Jaką zatem ofertą mogłoby wyróżnić się Podkarpacie? Na razie, poza Galicją i Filharmonią, jako taki rezonans poza granicami województwa mają festiwale muzyki klasycznej w Łańcucie i folkowy - w Jarosławiu, transmitowane przez radiową Dwójkę. Jest też Radio Biwak - letnia akcja Radia Rzeszów, która jeszcze jako tako wybija się ponad przeciętność. Jeśli myślimy o tego typu przedsięwzięciach, to np. nadal niezagospodarowanym obszarem może być zamek w Krasiczynie, idealnie nadający się na wakacyjne spotkania z muzyką renesansową. Gdyby bilety choć w części pomagałyby w przywracaniu jego dawnego blasku, wtedy wypadałoby tylko kibicować takiej inicjatywie.




Jest też skansen w Sanoku - doskonały na jakąś formę eventu, w ramach którego dokonywano by reinterpretacji tradycji ludowej poprzez jej zderzenie z innymi kulturami, np. hinduską, rastafariańską etc.  Tereny województwa mają też nieco obszarów lotniczych, idealnie pasujących do przygotowania wielkiego, letniego festiwalu nowej, radosnej muzyki. Na przykład pod Mielcem. Rzecz jasna trzeba by było znaleźć sponsorów, ale skoro udało się Arturowi Rojkowi, czemu miałoby nie udać się nam? Nazwijmy go roboczo "Jeszcze Nowsza Europa", wrzućmy do tego zespoły rockowe, elektroniczne i wszelkie inne z 12 nowych krajów Unii Europejskiej, przygotujmy namioty dla organizacji pozarządowych, pole błotne, tego typu sprawy - a wtedy cała Polska (i nie tylko) zacznie widzieć, że nie jest to miejsce zabite deskami, ale całkiem przyjemny obszar, który warto odwiedzać.




Podobnych przykładów można mnożyć i poszerzać formy na komiks, teatr czy film. Sam z miłą chęcią zobaczyłbym, jak to na terenie województwa, z którego pochodzę mógłbym zobaczyć np. MGMT, Franza Ferdinanda, REM czy Coldplay. Marzyli o tym Węgrzy - i zakazali rękawy. Dziś mają Sziget Festival i światowe gwiazdy same tam ciągną. Krajobraz muzyczny wprawdzie się poprawia, ale nadal brakuje nam trochę do europejskich standardów. Ktoś, kto nie ma Internetu, ma szansę poznać alternatywnego rocka tylko poprzez radiową Trójkę, bo Radio Euro i Eska Rock nie mają zasięgu na całe województwo. Jeśli chce się zmienić ten stan rzeczy i uchronić kawałek świata przed Dodą czy też Feelem, pora pomyśleć o alternatywie. Tak muzycznej, jak i politycznej.

niedziela, 13 lipca 2008

Skończyć z Polską B

Zieloni to partia, która pośród swoich celów ma dążenie do sprawiedliwości społecznej. O tym, jak ważna to kwestia, na Podkarpaciu zanadto nie trzeba mówić. To obszar z dala od wielkich metropolii, trzymany na uboczu wielkich zmian cywilizacyjnych, niespecjalnie zamożny. Konserwatyzm przejawia się tu w wysokim odsetku ludzi chodzących co tydzień do kościoła (w niektórych obszarach nadal mężczyźni siedzą po jednej jego stronie, a kobiety - po drugiej) i dużej przewadze PiS nad PO w wyborach.




Ludzie nie są jednak zachowawczy dlatego, że mają takie widzimisię - po prostu jest to jedyny projekt, który przynajmniej dobrze udaje, że się o nich troszczy. Prawo i Sprawiedliwość to nie wielkomiejska Platforma, szermuje hasłami solidarności, wspólnoty - a tego ludziom w ciężkiej sytuacji potrzeba. Zdecydowana większość młodych ucieka ze ściany wschodniej, czy to na studia, czy to za chlebaem na Wyspy Brytyjskie. Są już wioski, gdzie zostają już tylko ludzie w podeszłym wieku. Nie rokuje to najlepiej dla tego pięknego zakątka naszego kraju.




Żeby rozbudzić południowo-wschodnią Polskę, potrzeba jej inwestycji infrastrukturalnych. Sam od czasu do czasu jeżdżę pociągiem pospiesznym z Warszawy do Przemyśla - 7 godzin! W żaden sposób nie może to być satysfakcjonujący wynik. Także plany drogowe coraz częściej kończą się na Krakowie, czasem na Rzeszowie - nie żebym kochał autostrady, pokazuje to raczej pewien typ myślenia, pokutujący wśród decydentów.




Nie trzeba tu spektakularnych inwestycji - starczy na przykład poprawa jakości dobrze rozbudowanej (dziedzictwo austriackie) trakcji kolejowej, dobra promocja turystyczna, sprawne wykorzystywanie środków unijnych. Nie mogą one jednak trafiać li tylko do Rzeszowa, bowiem życie toczy się w całym województwie. Przykład przedsiębiorczej Doliny Strugu pokazuje to nad wyraz dobitnie. Również pomysł wielkiej rowerostrady od Bałtyku po Bieszczady, brzmiący teoretycznie niepozornie, daje wielką szansę na promocję i na miejsca pracy - chociażby w agroturystyce.




Skoro nie ma tu wielu fabryk nie ma sensu iść drogą forsownej modernizacji poprzezwielkie przedsięwzięcia. Już dziś pojawiają się problemy ekologiczne, np. związane z przebiegiem drogi S19. Dużo ważniejsze wydaje się przygotowanie gruntu pod sprawne absorbowanie zapotrzebowania turystycznego (kto przez ostatnie parę lat widział znaczący przyrost turystek i turystów w Przemyślu wie, o czym mowa) poprzez inwestowanie w renowację zabytków - tu kłania się chociażby trzeci największy po Wawelu i Baranowie Sandomierskim zamek renesansowy w Krasiczynie. Inną sprawą jest promocja, bo takie inicjatywy, jak ścieżka rowerowa po fortach dawnej Twierdzy Przemyśl czy szlak architektury drewnianej to naprawdę ciekawe propozycje. Nie mówiąc już o arboretum w Bolestraszycach czy też skansenie w Sanoku.




Infrastruktura jest tu zatem niezbędnie do szczęścia potrzebna - ważne, by była szybka i ekologiczna. Ponieważ jednak nie każdy będzie w stanie pracować w hotelu czy zamku należy zadbać o rozwój technologiczny. Im bowiem mniejsza miejscowość, tym na przykład gorszy dostęp do Internetu. Sieć w szkołach wiejskich, rozwój technologii radiowej na terenach pozbawionych dobrej jakości linii światłowodowych to priorytet. Podobnie jak upowszechnianie darmowego dostępu do zasobów www w większych miastach. Umożliwia to bowiem świadczenie usług na odległość, nierzadko w domu, promowanie firmy czy świadczonych usług, łatwiejszy kontakt z klientem. Nie trzeba dodawać, że dobrze płatne miejsca pracy.




Zrównoważony rozwój wymaga kultury i obywatelskości. Stąd wielka rola szkoły i dostępności do kultury, na przykład poprzez biblioteki i dobrze działające domy kultury, oferujące chociaż ciut więcej niż tylko potańcówki przy muzyce pop. Takich inicjatyw, jak festiwal "Galicja" powinno być dużo więcej, a miasta, takie jak Rzeszów, Krosno czy Stalowa Wola powinny myśleć nie tylko o sztampowych imprezach z udziałem przyblakłych gwiazdek rodzimej muzyki, ale też o promowania lokalnych i krajowych talentów. Dla promocji regionu impreza, która wstrzeliłaby się w pewną kulturalną niszę, tak jak np. OFF Festiwal w Mysłowicach byłaby prawdziwym strzałem w dziesiątkę. Czemu to młodzi z Podkarpacia mają jechać "w Polskę", żeby dobrze się bawić? Niech Polska zjeżdża na Podkarpacie!




O tym, jak ważny jest zrównoważony rozwój dla regionu, można by pisać jeszcze długo i szczęśliwie. Będziemy się starali podsuwać pozytywne przykłady na to, jak zmienić ten kawałek Polski na lepsze. Warto, bo niczego mu nie brakuje i dobrze by było, gdyby zostający w nim ludzie cieszyli się z tego faktu, a nie mieli poczucia porażki, że nie udało im się wybić gdzieś dalej. Jeśli kiedyś dostaną szansę dojechania do Warszawy w 4 godziny, być może wcale nie będzie im to uwierać.

sobota, 12 lipca 2008

Pochwała różnorodności


Podkarpacie ma szczęście przechowywać na swoim obszarze resztki bogactwa, które niegdyś składało się na wielokulturową Rzeczpospolitą. Nie ma go już za wiele w naszym powojennym, homogenicznym społeczeństwie - ale akurat Kresy, obok Opolszczyzny, są tym terenem, gdzie jeszcze uchowało się małe co nieco tej dawnej różnorodności.




Na obszarze Podkarpacia nadal sporo jest Ukrainek i Ukraińców. Pełną integrację utrudniają tu wzajemne animozje i uprzedzenia. Jedni tęsknią za Lwowem, inni znowuż pamiętają o marzeniach dotyczących Ukrainy aż po Krynicę. Może być ich garstka, ale wystarczy, żeby utrudnić porozumienie. Wzajemne rany są rozdrapywane tak skutecznie, że w 1991 nie wpuszczono Jana Pawła do kościoła, którego wierni obawiali się przejścia w ręce... grekokatolików, a parę lat temu inicjatywa Uniwersytetu Wschodnioeuropejskiego nad Sanem została utopiona z powodu oporu weteranów Armii Krajowej.




Nie da się ukryć, że historię mamy skomplikowaną - najpierw wieloletnia, pokojowa koegzystencja, następnie polska kolonizacja Ukrainy, reakcja Chmielnickiego, skomplikowane sąsiedztwo pod zaborami. Wraz z rozwojem nacjonalizmu poskutkowało w orlętach przemyskich i lwowskich, broniących "polskości" tych ziem, walczących nierzadko z kolegami z własnego podwórka. Potem Wołyń i akcja "San", mordy i wysiedlenia. Naiwnością byłoby sądzić, że tak trudna przeszłość nie będzie kładła się cieniem na różnorodności.




Warto jednak ją przemóc - pamiętając też o tym, że w latach 30 XX wieku miasto nad Sanem było niemal w równych proporcjach zamieszkane przez Polki i Polaków, Żydówki i Żydów, a także Ukrainki i Ukraińców. Jakoś żyli obok siebie i ze sobą, podobnież w okolicznych wsiach, gdzie część była dominująco grekokatolicka (Buszkowice, gdzie dzisiejszy kościół to wczorajsza cerkiew), a część - wymieszana (Wyszatych, na wzniesieniu których niszczeje majestatyczna świątynia unicka, a katolicka trzyma się dziarsko). Kwitło życie kulturalne, ukazywały się gazety, a miejscowość czerpała pełnymi garściami z sąsiedztwa Lwowa i z intelektualno-kulturalnego dorobku Krakowa.




Społeczności żydowskiej już tu nie ma - chociaż jeśli wyszuka się blog przemysl.blogspot.com, to przeniesie nas właśnie do tej rzeczywistości, która dziś spoczywa na cmentarzu na Słowackiego. Synagoga zasańska stoi opuszczona, ta położona najbliżej Rynku już nie istnieje, a w jej miejscu rozpościera się plac Berka Josselewicza. Ostatnia z nich jest dziś biblioteką i służy tym, którzy przeżyli i którzy jeszcze chcą czytać.




Jest jeszcze dużo Romów - to jedno z ich skupisk w Polsce. Ich widok na ulicy nie jest niczym niecodziennym. Różnorodność jest tu jednak obok, nie wplata się tak wyraźnie jak by się chciało w nurt życia miejskiego. Ukraińcy mają swoje szkoły, rozliczne mniejszościowe grupy wyznaniowe - swoje miejsca kultu, tak więc koniec końców różnorodności się nie pielęgnuje. Wychodzi na jaw przy okazji świąt prawosławnych, może też przy wielokulturowym festiwalu "Galicja".




Tymczasem taki tygiel to prawdziwy skarb. Widać to chociażby po architekturze miejskiej, gdzie epoki w sztuce łacińskiej mieszają się bizantyjskimi formami. Dawny kościół jezuitów jest dziś unicką cerkwią i można na własne oczy zobaczyć, jak wygląda adaptowanie przestrzeni sakralnej. Parę kroków dzieli wejście na cmentarz komunalny i na ten żydowski. Podobnych przykładów można mnożyć, ale nie chodzi tu o proste wyliczanie. Chodzi o to, by pamiętać o tej różnorodności i pielęgnować to, co z niej zostało. Inaczej pamiątki po przeszłości będą niszczały tak jak opuszczone wsie połemkowskie w Bieszczadach, które do dziś nie podniosły się po wysiedleniach z lat czterdziestych.



W Muzeum Narodowym Ziemi Przemyskiej lubię to, że są w nim katolickie ornaty, unickie ikony i żydowskie świeczniki. Sądzę, że w nowym budynku, przy budowie którego znaleziono wykopaliska archeologiczne z okresu średniowiecza, zachowa możliwość kształtowania świadomości wielokulturowości pogranicza, która pozwala na wzajemne celebrowanie zwyczajów i tradycji, przenikanie dobrych wzorów i tworzenia wspólnoty ponad prostymi granicami narodowymi. Ze Słowacją jest łatwiej w związku z jej członkostwem w UE. Z Ukrainą - trudniej, ale wyzwania są w końcu po to, by wynajdywać ich rozwiązania.




Tym dziedzictwem można żyć, a przez to wchodzi ono w krew i nie pozwala na dyskryminowanie kogokolwiek z jakiegokolwiek powodu.